Ostatnio na http://rokwchinach.info:

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chiny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chiny. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 października 2012

Święto Środka Jesieni (中秋节). Cz. 3 - Księżycowe ciasteczka (月饼)


Od wieków jednym z „obowiązkowych” elementów obchodów Święta Środka Jesieni jest spożywanie tzw. księżycowych ciasteczek (yue bing, 月饼). Ich tradycyjny okrągły kształt ma symbolizować księżyc w pełni (15 noc 8 miesiąca księżycowego to noc pełni).

Z księżycowymi ciasteczkami wiąże się barwna – choć niepotwierdzona przez historyków – opowieść ludowa.

Działo się u schyłku panowania mongolskiej dynastii Yuan (元). Zhu Yuanzhang (朱元璋) – jeden z przywódców Czerwonych Turbanów (ruchu powstańczego skierowanego przeciwko Mongołom) – oraz jego doradca Liu Bowen (刘伯温) uznali, że najlepszym sposobem na skoordynowanie ataku przeciwko znienawidzonej dynastii będzie rozesłanie informacji-rozkazu za pomocą ciasteczek. Oczywiście należało całą tę operację przeprowadzić tak, by Mongołowie niczego się nie domyślili. Istnieją co najmniej dwie wersje opowieści.

Według pierwszej z nich, wiadomość o dacie ataku została wypisana na kartkach papieru, które następnie zapieczono w ciasteczkach. Zbliżało się Święto Środka Jesieni, kiedy to wszyscy Chińczycy jedzą przynajmniej po jednym yue bing, toteż pomysł takiego powstańczego "jajka-niespodzianki" nasuwał się sam.

Według innej wersji, wiadomość została zaszyfrowana i wytłoczona na powierzchni ciasteczek. Popakowano je po cztery i tak dystrybuowano. Aby rozszyfrować „nadruk”, należało przekroić każde z ciastek na ćwiartki, a następnie wszystkie szesnaście kawałków ułożyć w odpowiedniej kolejności. Rozpowszechniano też na szeroką skalę plotki, jakoby nadciągała wielka zaraza (w co nietrudno było uwierzyć, jako że czasy były faktycznie naszpikowane głodem i wybuchami zarazy), której skutkom miały zapobiegać „specjalne” księżycowe ciasteczka. Dzięki temu nie było problemów ze zbytem odpowiednio przygotowanych yue bing.

Niezależnie od wersji, rozprowadzono wielkie ilości ciasteczek i... w wyznaczonym czasie doszło do skoordynowanego – i uwieńczonego pełnym sukcesem! - ataku. Dynastia mongolska została obalona, a Zhu Yuanzhang założył – już rdzennie chińską – dynastię Ming (明). Panował jako cesarz Hongwu (洪武帝).

Tyle opowieść. Jeśli natomiast chodzi o ciasteczka – podczas Święta Środka Jesieni są one faktycznie powszechnie jedzone, acz współcześnie mało kto je samodzielnie robi. Zdecydowana większość Chińczyków po prostu kupuje yue bing, zarówno dla siebie, jak i na prezenty. Jest wiele tradycyjnych rodzajów nadzienia (gdyż są to ciastka nadziewane): najbardziej luksusowym, ponoć najbardziej „oryginalnym” jest nadzienie z pasty z lotosu orzechodajnego (Nelumbo nucifera, 莲; pasta nazywa się 莲蓉); istnieją też nadzienia z różnych rodzajów fasoli (豆沙) – najpopularniejsze jest nadzienie z pasty z fasoli azuki (zwanej też czerwoną soją, Vigna angularis, 红豆), choć w zależności od regionu spotyka się także nadzienie z fasolki mung (inaczej zwanej złotą fasolką, 绿豆, Vigna radiata) czy z wytwarzanej z niej czarnej pasty fasolowej (黑豆沙); można też znaleźć ciaseczka z nadzieniem z daktyli chińskich (tj. z głożyny pospolitej, inaczej zwanej jujubą pospolitą, Ziziphus zizyphus, 枣), jak również z tzw. „nadzieniem z pięciu nasion” (jakie to nasiona, zależy od regionu).

Zobacz również inne posty związane ze Świętem Środka Jesieni:

poniedziałek, 1 października 2012

Święto Środka Jesieni (中秋节). Cz. 1 - Łucznik Hou Yi, jego żona Chang'e i Nefrytowy Zając


Dawno, dawno temu żył sobie młodzieniec, którego umiejętności łucznicze przekraczały wszelkie wyobrażenia. Nazywał się Hou Yi.

Było to w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze istniało dziesięć słońc - a nie tylko jedno, jak teraz. Każdego dnia na niebie pojawiało się jedno z nich.

Jednak pewnego dnia pojawiły się w komplecie - wszystkie dziesięć! Ludzie byli przerażeni - zrobiło się tak gorąco, że rośliny usychały w mgnieniu oka, a rzeki i jeziora zaczynały wyparowywać.

Koniecznie trzeba było coś z tym zrobić, bo rychło mogło zabraknąć jedzenia i wody.

Hou Yi wspiął się więc na szczyt góry Kunlun (skąd jest już bardzo blisko do nieba), wydobył łuk i... zestrzelił dziewięć słońc! Na niebie pozostało tylko jedno - to, które znamy my, wpółcześni.




Królowa Matka Zachodu (jedna z najważniejszych postaci wśród chińskich bogów), w podzięce za uratowanie ludzkości, podarowała mu wówczas eliksir nieśmiertelności. Ostrzegła jednak: "Zanim zażyjesz eliksir, musisz pościć i modlić się przez cały rok".

Hou Yi wrócił szczęśliwie do domu, do swej ukochanej żony Chang'e. Po zestrzeleniu dziewięciu słońc jego łucznicza sława rozprzestrzeniła się szeroko i mnóstwo adeptów łuku chciało się u niego uczyć tej sztuki.

Wszystko układało się znakomicie: niebezpieczeństwo śmiertelnej suszy zażegnane, szczęśliwa rodzina, wielu uczniów.

Do czasu jednak. Któregoś dnia...

środa, 19 września 2012

Dziecko ma obowiązek...

Co byście powiedzieli, gdyby wprowadzono do polskiego Kodeksu Rodzinnego takie np. zapisy:

Dorosłe dziecko ma obowiązek

1. spędzać z rodzicami czas wolny od pracy (urlop),
2. uczyć ich surfowania po internecie,
3. regularnie ich odwiedzać, w przypadku gdy z nimi nie mieszka,
4. telefonować do nich co najmniej raz w tygodniu,
5. gotować dla nich posiłki,
6. wykupić im polisę ubezpieczeniową,
7. jeśli rodzic jest stanu wolnego, zachęcać go do (powtórnego) wstąpienia w związek małżeński?

A takie właśnie prawo obowiązuje w Chinach!

Wszystkie te obowiązki - oraz inne, jak np. znany i u nas obowiązek alimentacyjny - wynikają z żywej i we współczesnych (tzw. komunistycznych) Chinach etyki konfucjańskiej.

Jedną z głównych konfucjańskich cnót jest nabożność synowska (chiń. 孝, xiao):

"Pod [tą] nazwą kryje się szeroki wachlarz pożądanych zachowań, tj. m.in. bezwzględne posłuszeństwo wobec rodziców i starszego rodzeństwa, oddawanie im należnego szacunku, świadczenie pomocy i opieki, w tym finansowej, tuszowanie i naprawianie ich błędów, a także płodzenie męskich potomków. Nabożność zakłada również opiekę nad starymi rodzicami, ukrywanie przed nimi wszelkich problemów i dbanie o ich dobre zdrowie i samopoczucie, a także odbywanie żałoby po ich śmierci oraz oddawanie im kultu w życiu pozagrobowym".
(Cyt. za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Nabożność_synowska)

Oczywiście polityka jednego dziecka generuje syndrom "małego cesarza" - wszystko dla jedynaka. Jednak wbrew pozorom "mały cesarz" to w większości przypadków wcale nie rozkapryszony "bachor", który nie ma żadnych obowiązków, za to multum praw. Przeciwnie. Chińscy rodzice są generalnie bardzo wymagający wobec swoich dzieci. Żądają od nich przede wszystkim świetnych wyników w nauce - nie dobrych, ale świetnych. "Wszystko dla jedynaka" oznacza często łożenie znacznych sum pieniędzy na dodatkowe dokształcanie dziecka: jeśli tylko rodzinę na to stać, na porządku dziennym są prywatni korepetytorzy, lekcje gry na pianinie, kaligrafii, angielskiego, taekwondo itd. "Mały cesarz" nie potrafi po sobie posprzątać i ugotować jajka (że nie wspomnę o niczym bardziej skomplikowanym), bo czas poza szkołą wypełnia mu dokształcanie i przygotowywanie się do olimpiad przedmiotowych.

To rodzice - jeśli zachodzi taka potrzeba, to z pomocą rodzeństwa oraz dalszej rodziny - kupują swoim startującym w dorosłe życie synom mieszkanie - bo mężczyzna bez własnego mieszkania nie ma praktycznie większych szans na ożenek: własne (a nie wynajmowane) lokum jest absolutnym prerekwizytem do założenia rodziny. To rodzice często finansują synowi czy córce posag (u nas dawno wymarła tradycja), to rodzice wyprawiają wesele. I to rodzice najczęściej zajmują się dziećmi swoich dzieci.

Nie dziwne więc, że kiedy tylko dziecko się nieco "dorobi", zaczyna finansować rodziców.

Rodzina - a nie pieniądze, wbrew pozorom - jest najważniejsza w życiu przeciętnego Chińczyka.

niedziela, 9 września 2012

Założyłem fotoblog

Żeby zobaczyć mój chiński blog fotograficzny, kliknij tutaj.

Jeśli podobają Ci się fotki, zagłosuj, proszę! Choć - póki co - mało ich tam jeszcze, w ostatniej chwili (dziś) zgłosiłem fotoblog do konkursu „Samsung Fotoblog Awards”..

środa, 18 kwietnia 2012

Polska kinematografia

02/05/2010
O czym dziś? O pierwszomajowym święcie? Nie. O sukcesie polskiego pawilonu na Expo 2010 w Szanghaju? Nie.
O filmie! Krótko. Oto link: http://kankan.xunlei.com/vod/movie/47/47589.shtml. Przyznam, że mnie zaskoczyła “Mała Moskwa” online na chińskiej stronie… Pocięty na parunastominutowe kawałki, ale cały.
P.S. Znalazłem tam też “Listę Schindlera” oraz – uwaga – A M E R Y K A Ń S K I film “Przemiany” (info: http://pl.wikipedia.org/wiki/Przemiany_%28film%29) lol. Nie wykluczam, że jest tam więcej poloników… bo strona jest dość pokaźna. Oczywiście filmy opatrzone są chińskimi napisami. Ciekawostka: strona dysponuje ponoć prawami (copyrights) do zamieszczanych filmów (http://en.wikipedia.org/wiki/Xunlei).

niedziela, 31 stycznia 2010

Wspominki z Nankinu (2004/05)

Wklejam zapowiedziane wcześniej mejle, jakie pisałem z Nankinu. Nie poprawiałem interpunkcji i nie dodawałem polskich “ogonków” do liter, bom leniwy… Mam nadzieję, że da się czytać mimo to…?

8 wrzesnia 2004

juz mi sie zaczely normalne zajecia, zegnaj przygodo, witaj szkolo! ;(
siedze teraz w kafejce internetowej (wangba), kafejka to wlasciwie nie jest, raczej niewielka HALA z 70 kompami, graciorami takimi, no i z wygladu mordownia. chadzam tu ostatnio stale, bo zawsze sa wolne miejsca, tanio (2 y = 1 zl) (w szkolce mozemy surfowac do woli… za jedyne 4 y za h!!! zdzierstwo).
dzis trafilem w sam srodek awantury miedzy czterma – w porywach szescioma – klientami a obsluga. w zyciu nie slyszalem tylu naraz tak histerycznie wrzeszczacych na siebie ludzi! trwalo to z 15 minut, a przyszedlem w trakcie… mi by juz dawno od tylu wrzaskow siadlo gardlo, a oni widac maja zelazne ;)
dzis za 4 y zjadlem na obiadzik ryz z zielenina a la lebioda (?), mieskiem, grzybkami i sadzonym jajkiem. Maja tu zwyczaj podawania do ryzu, w drugiej miseczce, jakby zupy, czasem z “okami”, czasem bez, ale z zielenina, do popijania. jesli ryz jest goracy, to taka chlodnawa zupka bardzo wspomaga przelykanie ;)
a pisalem juz o dzieciecych spodenkach? urok takich ubranek polega na tym, ze maja w kroku rozciecie: znakomicie to ulatwia zalatwianie i pozwala utrzymac pupe w stanie nieodparzonym, jak przy pieluchach (?) ;)
mialem napisac o taiji.. i tancach a parku. moze 60-letni facet cwiczy sobie forme taiji na jednym trawniczku, dzieci sie bawia na drugim, a na placyku wylozonym kamieniami, pare osob sobie tanczy walce do muzyki z magnetofonu, wlasciwie to bardziej chyba cwiczy… czy to jest u nas do pomyslenia? u nas parki nie sa za bardzo dla ludzi, tj. mozna pospacerowac, posiedziec, pojezdzic na rolkach i TYLE…

8 wrzesnia 2004
Nimen hao!
Rowno tydzien temu wyjezdzalem do Chin. Do niektorych osob pisalem na biezaco i goraco, choć ciagle jakis “nieco” ogluszony nowoscia sytaucji i nowoscia “tego – chinskiego – swiata”. Powoli przywykam i moge myslec trzezwiej, nie az tak lapczywie… ;)
Sprobuje od czasu do czasu opisac, co sie tu dzieje, co widze i slysze (a czasem moze nawet, co rozumiem ;)
Wczoraj zaczelismy zajecia, i juz jest sporo roboty. Wiec dzis tylko szybciutki wstep.
Jestem w Nankinie, ok. 320 km od Szanghaju, w prowincji Jiangsu. Tym, co mnie tu od razu uderzylo, jest to, ze tu wszystko jest jakby dla ludzi: parki, w ktorych sie tanczy, cwiczy kungfu, gra w karty czy madzionga, parkany, które mozna przeciez wykorzystac jako suszarnie prania, krawezniki, na których mozna sobie przysiasc, by odpoczać po meczacym marszu… ;)
Jestem tez oczywiscie pod duzym wrazeniem jedzonka, taniego i bardzo dobrego. Kulinarne szczegoly zostawie na pozniej ;) , ale od razu moge powedziec, ze warto sie stolowac w przydroznych, czesto ruchomych knajpkach, serwujacych przepyszny makaron, ryz, pierozki czy drobne szaszlyczki – wszystko w przeroznych kombinacjach, z rozmaitymi dodatkami itp. i za bardzo niskie ceny, od 2 do 6 y.

9 wrzesnia 2004
hej! hej!
gdy wczoraj wchodzilem do kafejki, trwala tam akurat straszliwie glosna (nawet jak na Chiny, ktore generalnie wydaja mi sie “ciut” glosniejsze niż Marszalkowska w godzinach szczytu) awantura pomiedzy grupka niezdowolonych klientow (domyslam sie, ze moglo chodzic o zle policzony czas korzystania przez zainteresowanych z netu..) a laobanem i jego zona, tj. wlascicielami. awantura awanturą, pomyslalem, nawet ciekawe doznanie: te strasznie jak na moje uszy wysokie dzwieki, kojarzace mi sie tylko z czysta histeria… laobanica oderwala sie na chwile od klotni i z usmiechem mnie obsluzyla, tj. zainkasowala jak zawsze zastaw w wys. 10 y (1 yuan to ok. 50 groszy) i zakrzyknela (oni tu tylko krzycza), przy ktorym kompie mam usiasc. machnela reka, by sie nie wpisywac tym razem do ksiegi gosci (o ksiedze gosci napisze jeszcze za chwile)… siadlem i pisalem sobie mail za mailem, towarzystwo w miedzyczasie przestalo sie klocic, tyle ze jeszcze w trakcie awantury jeden z zapalczywszych klientow (oczywiscie zakrzyknawszy) wyciagnal komorke i zaczal dzwonic, na co nie zwrocilem specjalnej uwagi. zatopiwszy sie w mailach zapomnialem juz o calej aferze, minela moze godzina, gdy wtem poczulem czyjes czarne (niechybnie) oczeta na swoim monitorze, zerkam – a jakze, jakis gostek stoi i się bezczelnie gapi. ale jako ze oni sie tu non stop gapia (nie tylko na laowaiow, na siebie nawzajem tez, taki zwyczaj, do ktorego sie juz przyzwyczailem i ktory nawet sam zaczlem stosowac w celach poznawczych oczywiscie ;) ), zignorowalem natreta i pisalem dalej. po chwili pan wzial krzeselko i … po prostu sie do mnie przysiadl. zbaranialem, nie ukrywam. zapytalem go delikatnie, nieco lamana chinszczyzna, czy chcialby moze usiasc akurat przy tym kompie i czeka, az zwolnie miejsce? o swieta naiwnosci! pan popatrzyl na mnie bystrzej, usmiechnal sie cieplo i powiedzial lamana angielszczyzna “no”, czyli ze nie, nie, niech sobie nie przeszkadzam… wtedy do mego steranego umyslu dotarlo: pan nie byl tu prywatnie…. telefon zapalczywego klienta musial byc po prostu msciwym donosem do sluzb, taka mala swinka podlozona wlascicielom kafejki… zachowujac zimna krew dokonczylem spokojnie (hm) swoje maile, a pan wpatrywal sie tak intensywnie, jakby nie tylko rozumial, co pisze (pisalem po polsku), ale i jakby go to nadzwyczaj wciagnelo, od czasu do czasu siorbiac zielona herbatke ze specjalnego sloiczko-szklaneczki (nosi sie tu takie sprzety ze soba, by herbatke miec pod reka..) skonczylem tylko chwilke przed planowanym czasem ;) pan, straciwszy u mnie pasjonujaca lekture, przeniosl sie do jakiegos klienta siedzacego na czacie, gdzie wczesniej juz inny pan (bylo ich dwoch) podczytywal milosne wyznania klienta… wyszedlem nie powiem, ze z sucha koszula na grzbiecie, aczkolwiek nic sie w zasadzie nie wydarzylo. ot, rutynowa kontrola… i jeszcze slowko o ksiedze gosci. nie ma problemu z siecia: jest dostepna i tania (2 – 4 y za godzine w kafejach), ale trzeba sie spisywac z paszportu (obcokrajowcy) lub dowodu osobistego (miejscowi).

12 wrzesnia 2004

Jesli idzie o “kwestie laowaiow”: w najblizszej okolicy kampusu nikt sobie nami – obcokrajowcami – nie zawraca glowy, przywykli. Ale juz pare ulic dalej, albo nie na glownych wielkich ulicach, lecz w mniejszych, takich z “chinskim klimatem”, jest inna inszosc. Patrza wprost i bez zenady, niemal zjadaja wzrokiem (nawet laowaia o tak “nordyckiej urodzie”, jak ja ;) , dosc czesto mowia ci “hello!” (nic poza tym nie umieja po ang.). wczoraj wybralem sie dosc daleko od kampusu, na slawetny wielki most na Jangcy, laczacy “moje” poludnie z polnocna czescia miasta; sporo tam ludzi z prowincji, co widac po strojach, opalonych facjatach, tobolach… i tam to juz nawet z auta ktos do mnie trabil, dosc dlugo, zanim sie zorientowalem, ze to do mnie (bo tu wszyscy ciagle trabia), po to tylko, by do mnie zamachac i radosnie zakrzyknac “hello”! swoja droga pomyslalem sobie, ze nie musze podtrzymywac stereotypu anglojezycznego laowaia i zaczalem eksperymentanie odpowiadac “czesc!” ;)
**
Jak przed chwila napisalem, pojechalem wczoraj na Wielki Most na Rzece Jangcy, dume komunistycznego budownictwa, wielka konstrukcje o dwoch poziomach: wyzszy sluzy dla ruchu samochdowego, nizszy – kolejowego. Pono zanim wybudowano ten most, nie bylo bezposredniego polaczenia kolejowego Szanghaju do Pekinu. W naiwnosci swojej myslalem, ze przy okazji zajrze tez do “pobliskiego” parku Daqiao gongyuan… niestety, odleglosc jest rzecza wzgledna: okazalo sie, ze jedynym sposobem, aby szybko dotrzec z mostu do parku, jest.. skoczyc (wys. jakichs 15 pieter, mysle). tak wiec, umeczony dniem, zrezgynowalem i postanowilem wrocic w akademikowe pielesze. zaczalem sie rozgladac za przystankiem autobusowym i to byl blad, natychmiast bowiem zjawil sie kolo mnie jakis smagly pan na motocyklu (nie, tym razem nie zadne sluzby ;) , dopytując sie, czego poszukuje i ze on mi pomoze… wreszcie okazalo sie, ze jest to hm, jakby go nazwac, motocylowy taksowkarz? i ze proponuje mi dowiezienie mnie na tylnym siedzeniu na sama Beijingxi lu, tj. ulice, na ktora chcialem trafic. Wywinalem sie z tej propozycji, ale stracilem chyba z pol godziny, podczas których pan, jego swoch kolegow-mototaksowkarzy i pani z kiosku “ruchu” debatowali, jak by mi tu pomoc… a ja staralem sie po prostu byc grzeczny i nie smialem im powiedziec wprost, ze nie chce pomocy, ze radze sobie jakos, dzieki ;)
**
W chyba przewodniku Pascala wyczytalem, ze aby poruszac sie po Chinach autem, trzeba miec zrobione chinskie prawo jazdy, “normalnego” miedzynarodowego nie honoruja. mogloby sie to wydawac absurdalne, ale… uwazam, ze ma to gleboki sens. Otoz tu sie jezdzi calkiem inaczej: swiatla sa bowiem moze pewna wskazowka, ale na pewno nie scisla wytyczna co do tego, jak sie zachowywac w danej chwili na jezdni. tak wiec jedzie sie, kiedy sie da, czasem – kiedy sie uda komus zajechac droge i go przyblokowac, czasem kiedy uda sie wyprzedzic pieszego czy rowerzyste… wyglada to na wolnoamerykanke (wolnachinke??), ale nie jest to chyba chaos. chodzi tu chyba o gleboka forme medytacji: jeśli wylaczysz logiczna operacjonalizacje docierajacych do ciebie w danym momencie danych i zdasz sie na swoje pierwotne, najglebsze ja, na ten zyciowy INSTYNKT, odnajdziesz nurt, prawidla, reguly poruszania sie po tutejszych ulicach… ;)
**
Wywolalem dzis pierwszy film, robiony czesciowo w Chinach i …nieopatrzenie poszedlem obejrzec sobie fotki do baru … przy sniadanku. no coz, to tylko taka impresyjka: natychmiast dwie panie podkuchenne i pan starszy kuchenny wylegli ze swoich stanowisk, by familijnie przylaczyc sie do ogladania fotografii… atmosfera byla mila, naprawde… Jeszcze sie nie moge przyzwyczaic, ze tu sie wszystko robi razem… Ze prywatnosc to dziwaczny zachodni wymysl.

Na dzis tyle wrazen. Ide poszukac pobliskiego parku (co moze byc wyprawa nie lada, biorac pod uwage moj brak przyzwyczajenia do tut. odleglosci.. na mapie wyglada to w miare ok)

20 wrzesnia

nie ma tu pocztowek! chcialem wyslac do kilku osob, ktore nie maja adresow mailowych, a tu guzik: pytalem i na poczcie, i w kioskach, i w sklepach papierniczych, no wszedzie, meiyou meiyou (nie ma, nie ma!)! i jeszcze jacys zdziwieni. a gdzie moge kupic? glebokie zastanowienie: nie wiem…

29 wrzesnia 2004

Ostatnio nie mam jakos okazji i czasu na zwiedzanie, zaczela sie szkolna rutyna… wiec i nie bardzo mam, co opisywac. Z ciekawostek: bylismy dzis na Swiatowym Dniu Chodzenia, nie bylo zajec, rano autokary zabraly nas sprzed szkoly na miejsce ogolnomiejskiej zbiorki, mnostwo ludzi, baloniki, przemowienia, zespoly kobiet z bebnami przygrywajace do taktu, telewizja. no i po owych przemowieniach ruszylismy spacerem po murze miejskim (ktory nota bene jest ponoc jednym z dluzszych murow miejskich w Chinach i chyba tez na swiecie), az po grobowce Mingow. stamtad wrocilismy autokarami do domu. a w ogole to dostalismy na te okolicznosc darmowe sniadanie oraz kupony na 5 y do wykorzystania w szkolnej stolowce. i koszulki. ;)
a wczoraj zbiegly sie dwa swieta: Swieto Srodka Jesieni i urodziny Konfucjusza. Jesli chodzi o to drugie, to o ile wiem, uroczystosci odbywaja sie w glownej konf. swiatyni – w miejscu urodzenia mistrza Konga, Qufu w prow. Shandong. tu – albo nic sie nie dzialo, albo bylo to na tyle male, ze nie dostrzeglem. w Swieto Srodka Jesieni je sie tzw. ksiezycowe ciasteczka (nadziewane roznorodnie) – okragle jak ksiezyc w pelni. ludzie rzeczywiscie wczoraj hurtowo kupowali owe ciasteczka, ale procz tego tez jakos niewiele sie dzialo. Może wiecej zakochanych par patrzylo w ksiezyc w parku? ;) (to tradycja tego swieta)

1 pazdziernika

Dzis pierwszy pazdziernika, najwazniejsze swieto Nowych Chin. Spodziewalem sie, ze jakos bardzo to bedzie widac. Ponoc wszyscy w tym czasie wyjezdzaja z miasta, biletow nie mozna dostac, straszne kolejki (pomijajac fakt, o ktorym wczesniej chyba pisalem, ze w Chinach nie istnieja rzeczywiste “kolejki”, tylko “klebiace sie tlumy”), koniecznosc rezerwacji z dwutygodniowym wyprzedzeniem itd. Bez najmniejszego problemu i kolejek kupilem dzis bilet (co prawda na niedziele, o wczesniejsze nie pytalem; no i co prawda w hotelu, a nie na dworcu) do Szanghaju. My, studenci, od dzis mamy “swiateczny dlugi weekend” (az do 7ego), spodziewalem sie, ze wszyscy koncza prace, a zaczynaja zasluzony swiateczny odpoczynek. Nic podobnego. Wszystko pootwierane, sklepy, fryzjerzy, muzea, banki… Zupelnie jak codzien. Jedyne, co sie dzis od razu rzuca w oczy, to powywieszane wszedzie, na kazdej niemal klamce, flagi panstwowe. I tyle tylko oznak swieta udalo mi sie dostrzec.
***
Wybralismy sie dzis z kolega do Muzeum Masakry Nankinskiej. To w Polsce i w ogole w Europie malo znany kawalek historii. To “nie nasza” historia.. Pod koniec 1937 roku wojska japonskie sforsowaly mury otaczajce Nankin i zajely miasto. Bardzo brutalnie obeszly sie z mieszkancami, nie tylko z zolnierzami, ale przede wszystkim z cywilami. W bardzo krotkim czasie Japonczycy zamordowali ponad 300 tys. osob, w ciagu pierwszego miesiaca okupacji miasta zgwalcili ponad 20 tys. kobiet. Grzebano ludzi zywcem, rozstrzeliwano, dzgano bagnetami, scinano glowy samurajskimi mieczami. W muzeum sa nie tylko fotografie, dokumenty i przedmioty typu ubran, broni, miseczek na ryz itd. Sa tez same ofiary.
Tu, gdzie jest teraz teren ekspozycji, bodajze 15 lat temu archeolodzy odkopali jeden ze zbiorowych grobow z czasow Masakry. Czesc swego znaleziska pozostawili na miejscu, otoczyli je tylko szklana gablota. Kanalizacyjna rura, do ktorej w rzadku, jedno obok drugiego, “przytulaja sie” trzy ludzkie ciala… i chaos innych, porozrzucanych.
***
A zeby nie konczyc smetnie: wczoraj, razem z akurat “przyjechanymi” Szanghajczykami, tj. znajomymi studiujacymi w Sz., wybralismy sie do dzielnicy Fuzimiao. To taki turystyczny deptak miasta, sklepy, neony, dużo “pozawijanych dachow”, tj. architektury tradycyjnej, a takze swiatynia konfucjanska. Powloczylismy sie i bylo milo, a ja z Piotrkiem dodatkowo zrobilismy kariere podwawelskiego smoka, a moze syrenki warszawskiej, kto jak woli, to znaczy – z dzika ekstaza radosci obfotografowowala sie z nami wycieczka gluchoniemej mlodziezy chinskiej – fotka z laowaiami to naprawde nie byle co! ;)

7 pazdziernika

Jako ze to swieta, czas wolny, wybralem sie w niedziele w nieco dalsza okolice. Zatrzymalem sie w Szanghaju u znajomych, a stamtad zrobilismy sobie dwa wypady, jeden do Zhouzhuang, drugi do Suzhou. Krotko, bo takie – a kompletne – informacje mozna znalezc w kazdym przewodniku: Zhouzhuang to miasteczko na wodzie, nazywa sie je (oczywiscie) “chinska Wenecja”, z obowiazkowymi przejazdzkami lodzia, gdzie za dodatkowa oplata pan/pani-wioslarz w tradycyjnym stroju zaspiewa teskny rybacki kawalek…. zreszta bardzo ladny. Wybaczcie ton, ale tak mnie jakos nastraja komercha. Stragany, kramiki, tradycja na wyprzedazy. Mnostwo, MNOSTWO, turystow. Miasteczko zostalo niedawno wciagniete na Liste Swiatowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, stad chyba taki ruch. Z moich wlasnych obserwacji: spod makijazu przeznaczonego dla oka turystow ciagle jeszcze przebija ruina i bieda. Jakby na nedzarza z ropiejacymi ranami na nogach i brudnymi kudlami na glowie narzucic elegancki plaszcz. Ale to juz niedlugo: miasteczko musi faktycznie sporo pieniedzy zarabiac na turystyce (nigdzie, nawet w Chinach, nie widzialem większego zageszczenia ludzi) i to sie na pewno przelozy na jego codziennosc. Na razie, obok starego centrum, zaczeto budowac… nowe zabytki ;)
Suzhou – miasto ogrodow, od dawna slynne na caly swiat, rowniez na liscie UNESCO. W Chinach istnieje od wiekow cala sztuka ogrodowa, z bardzo wyraznie okreslonymi regulami, a ogrody z Suzhou to jeden z waznych jej stylow. Bylismy niestety tylko w jednym z tamtejszych ogrodow (czas!) – w Ogrodzie Mistrza Sieci. Nie musze mowic, ze piekny. Ale nawiedzany glownie przez… bialych turystow. Chinscy turysci najwyrazniej (o dziwo!) preferuja kicz: przez przypadek trafilismy tez bowiem do innego niby-ogrodu, z plastikowymi zurawiami rozkladajacymi skrzydla na trawniku i brzydkim placem zabaw, obok paru elementow tradycyjnego ogrodu (kamienie, woda, rosliny) i buddyjskiej swiatynki; to wlasnie w tym ogrodzie odpoczywalo duzo Chinczykow…
***
A jutro – witaj szkolo! W sobote i niedziele odpracowujemy dwa dni Pierwszopazdziernikowego Swieta…. ;(

19 pazdziernika 2004

tak sobie tu patrze, przez oczywiscie gruba szybe, na chinczykow i wydaje mi sie, ze moze oni wiedza, jak zyc? w sumie jest to banalne, ale moze gdy wykonywane w pelni, przestaje takie byc? bo chodzi generalnie o jakas taka postawe korzystania, chloniecia, brania ze swiata [ale przy mocnym kregoslupie moralnym, albo silnej wladzy ;) nie przybiera to monstrualnych form...]. my – zachodniacy – szukamy, a oni jakby nie wiedzieli, ze trzeba czegos szukac: spiewaja bez obciachu, graja w te karty na ulicach, cwicza na boiskach albo nawet na chodniku, zakladaja rodziny, bawia sie z dziecmi, smieca gdzie popadnie, bo po co sobie utrudniac zycie, i tak przychodzi sprzatacz i sprzata… wpychaja sie bez kolejki, ale i bez agresji, bez chytrosci, jakos tak bezosobowo… ale i latwo znalezc czyjes zainteresowanie, gdy tego chcesz… no nie wiem, ide tu w jakis prosty hedonizm, ale..

21 pazdziernika 2004

o jejku, sasiedni komp nie chcial pani-klientce zastartowac, wiec zawolala pana z obslugi, pan wlasnie przyszedl, kopnal 2 razy mozgownice, po diagnozie na oko, i poszedl. strasznie teraz czuc tu jego skarpetki… i chyba rozumiem dlaczego komp poslusznie “zapalil” na takie dictum…

mój koreański tongwu, czyli wspolspacz, gotowal dzis po raz pierwszy tutaj. Przytargal siatke zywych krewet, ale takich wielkich! widzialem je zywe, a potem juz w garze z pianka, ale na moment zegnania sie przez nie z zyciem nie zdazylem. takie nogi czarne sterczace z gara… on je gotowal na rowni z marchewka, a dla mnie przezycie. wczesniej jednakowe niezrozumienie dla mych emocjonalnych wstrzasow okazal moj indonezyjski kolega, tez zreszta niechcacy przy okazji krewetek… dobra, koncze te bzdury
wczoraj weszlismy z Lalim po raz pierwszy na tematy religijne, on robil studia islamskie (to ten kolega z Indonezji). tlumaczylem mu doktryne trojcy sw i ze matka boska to nie bogini…
w niedziele poszedlem do buddyjskiej swiatyni, gdzie sie zreszta placi za wstep jak do muzeum, ale kult jest jak najbardziej zywy i mieszkaja tam mniszki. w ktoryms momencie przylaczylem sie do grupy ludzi (swieckich i mniszek), choc z boku, mantrujacych w jednym z budynkow swiatyni, potem razem z nimi poszedlem przed inny budynek, gdzie bylo palenie kadzidelek i bardzo dlugie mantrowanie mniszek… i bylem bardzo oczywiscie rozochocony i szczesliwy, a gdy sie to skonczylo, jedna z kobiet mnie milo zaczepila, po czym jeszcze zmusila swego – jak sie okazalo – syna do tlumaczenia… no i co sie okazalo? Ze wtarabanilem sie w czyjes rodzinne “wypominki”, tj. za zmarlych dziadkow tego chlopaka – tlumacza… ;) dobrze, ze sie jednak nieco hamowalem w tej swojej obserwacji uczestniczacej i nie polecialem ofiarowywac kadzidelka…
a poza tym nudy na pudy, to znaczy nauka non stop, krzaczki to mi juz na glowie rosna zamiast wlosow

wczoraj zadzwonil jakis polak, adam, ze jest w nankinie (a polakow tu na palcach jednej reki policzysz) i ze chce ze mna pic. a potem jego znajomy, jakis tomek, ze tez koniecznie chce sie spotkac i pic. oczywiscie nie wykazalem entuzjazmu patriotycznego. bez sensu, nie znam tych ludzi, zeby lacznikiem miedzy zupelnie obcymi byla narodowosc… znaczy, to – to mi sie wydaje tylko ciekawe, jako zjawisko, bo sam tez podobnych uczuc doswiadczalem, ale nie podoba mi sie jeden z naszych narodowych sportow, picie, wiec…

30 pazdziernika

wczoraj wybralem sie na potrojne urodziny (Wloszki, Szwedki i Kolumbijczyka) do sasiedniego akademika, wielkie szalenstwo na korytarzu, tort z piwem na podlodze w pysznej (na pewno ;) mieszance, he he, dymu mnostwo oczywiscie, tlenu w ogole, tlumy szaleja…, Anja wciska mi w lape urodzinowe piwo i nagle… kogo moje uczy widza zdumione??? ano, Krysie, o ktorej moze pisalem?, a ktorej sie na pewno nie spodziewalem w tym towarzystwie. Krysia jest z poznanskiej sinologii (chyba 4 rok), wiec chinski zna 100 razy lepiej niz my – uczestnikami imprezy byli w wiekszosci rozni poczatkujacy… Kryska ma swoje towarzystwo, ale okazalo sie, ze jednak zbiezne ;) bardzo sie ucieszylismy, przegadalismy reszte imprezy, nareszcie PO POLSKU ;) …wiec nie myslcie, ze w ogole taki niepatriotyczny jestem (to a propos tych panow, ktorzy zreszta pozniej tez mnie … odwiedzili, we trzech, po paru dniach od tych telefonow, jednako podpici i jednako picia niesyci… wiec ich wyprosilem. A co do tych wczorajszych pogawedek z Krysia, to smieszne rzeczy tu, “na obczyznie”, zauwazam – jezykowe. tj. dziwne “code switching”, he he. znienacka zaczynam np. mowic po angielsku do Kryski, nie zdajac sobie z tego sprawy, dopiero po chwili – przebudzenie; albo po jakiejs (krotkiej!) rozmowie po polsku wracam do anglojezycznego towarzystwa i bez obciachu wale do wszystkich jakas mowke w języku Trzech Wieszczow… i zdumiewa mnie ich “what’s wrong with you??” choc tak w ogole to staram sie trzymac z dala od grona anglofilow, wole ludzi poslugujacych sie sinoangielskim ;) , sam tez najczesciej takiej mieszanki uzywam ;) … w celach edukacyjnych oczywiscie

2 listopada 2004

dziś będzie o ZARCIU

dosc dlugo uwielbialem tutejszy makaron z wolowina (tzw. la mian czyli makaron na ostro), ale mi przeszlo. ostatnio raczej nie ma dnia bez ryzu jako podstawy obiadu…

ale zaczne moze te opisy od sniadania. upodobalem sobie ostatnio baozi, to takie bulki, roznej wielkosci moga byc – jak u nas np. kajzerki, albo te wielkie francuskie dmuchane, itp. ale to tylko wielkosci sa podobne. baozi sie nie piecze, tylko gotuje na parze (w takich +/-wiklinowych talerzach, umieszczonych nad garnkiem z gotujaca sie woda). a szczegolna atrakcja baozi sa dla mnie ich nadzienia, bo to sa bulki nadziewane. jadlem na razie cztery rodzaje: z przyprawionym (wczesniej ugotowanym) ryzem – takie sobie; ze slodkawa pasta z czerwonej fasoli – troche podobna w smaku do czekolady, ale tylko troche ;) – smaczne; z nadzieniem a la nasz kwasny bigos – niezle; z miesem i sosem WEWNATRZ bulki – pycha. cena smieszna: 0,5 yuana za bulke, czyli ok. 0,25 zl, polskie “puste” tyle samo kosztuja!

no i sa jeszcze baozi miesne przysmazane, z posypka z sezamu i szczypiorku – te czasem jadam na obiadek, maja duzo pysznego sosiku we srodku i kuchciki zawsze z luboscia przygladaja sie bialym ludziom (niewiedzacym o sosie wewnatrz) usilujacym jesc – paleczkami – te baozi… ponoc zwykle przy pierwszym razie wychodzi z tego fontanna sosu w nos ;) … te “sniadaniowe” baozi je sie z reki, jak nasze kanapki, a te obiadowe z talerza, paleczkami.

(na marginesie: ani razu nie widzialem tu widelca. paleczki sa narzedziem podstawowym obok lyzki, ale nie takiej jak nasze, tylko porcelanowej (no czy z czegos takiego jak sie robi talerze) i o troche innym ksztalcie, umozliwiajacym “postawienie” w poziomie lyzki wraz z zawartoscia ;)

obiady ostatnio jadam najczesciej w stolowce, bo mi sie nie chce wychodzic ;) zreszta niewiele tez mam czasu. czasem jednak wychodze. jest tu taka jakas kulinarna zasada, ze jedzacy sam sobie “komponuje” posilek. tj. nie ma raczej “klasycznych zestawow” jak u nas schabowy z ziemniakami i surowka itp. w knajpach ryz – jako dodatek do “dan glownych” – jest ponoc czesto za darmo. (ale nie probowalem zamowic samego ryzu ;)

jesli jesz z kims, w dwie lub wiecej osob, zamawiacie po jednej sztuce z danego rodzaju, np. jeden raz toufu, jeden raz wieprzowina z orzeszkami, itd. , kazdy z was ma swoja miseczke z ryzem, a te wieprzowine czy toufu jecie ze wspolnych talerzy. (troche jak u nas sniadania: talerzyk z serem, talerzyk z wedlina, talerzyk z pomidorami itp, a kazdy sobie bierze na swoj talerzyk, co chce i komponuje kanapke.) no i jest pono taka zasada, ze zamawia sie tyle dan, ilu jest jedzacych plus jedno. dzieki temu obiady sa bardzo urozmaicone, nie trzeba wybierac “osiolkowi w zloby dano”, bo mozna skosztowac i owsa, i siana ;)

w ogole, to w nieco wiekszych knajpkach sa tu zwykle okragle stoly na parenascie osob, z rowniez okraglymi obracanymi blatami-nadstawkami na srodku. dania ustawia sie na takim blacie i kazdy moze sobie nim zakrecic, zeby sobie wziac troche tego, na co tam akurat w danym momencie ma ochote.

teraz dania. oj! strasznie duzo roznych. lubie np. panierowane, lekko podsmazane, na chyba glebokim oleju, kawalki kurczaka w slodkawym sosie pomidorowym. lubie wieprzowine z orzeszkami, tez w sosie, ale raczej pikantnym. Lubie cos podobnego do lebiody.. ;) fajnie soczystego. krewetki po syczuansku tez mi smakuja, choc.. moze bez przesady z zachwytami.

(ale i tak nie ma porownania z krewetkami po malajsku ;) … kiedys wczesniej kolega-Indonezyjczyk przyrzadzil to, co lubi jadac u siebie, a mianowicie ziemniaki, pomidory i krewetki – ugotowane razem, tworzace cos niby gulasz, podawane do ryzu. to byl moj pierwszy – niezbyt fortunny – kontakt z krewetkami. mialy te swoje czarne – pelne wyrzutu – oczki oraz – drapiace w gardle – nogi. po ktorejs z przykroscia tak zjedzonej, odwazylem sie pozbawiac je nog przed wlozeniem ich do buzi, na co w wyrzutem popatrzyl z kolei Lali (ten kolega) i powiedzial: “tak, tak, w porzadku, nie ma sprawy… ale u nas jada sie z nogami”. te syczuanskie krewetki na szczescie nog nie mialy). a w ogole to sa tu tanie nawet w porownaniu z sasiednia Korea Pld. – najtansze kosztuja ok. 20 yuanow za kilogram (10 zl), a w Korei ponoc rownowartosc ok. 400!)

lubie tez – stolowkowy – niby makaron z wodorostow, rozne kielki, rozne gulasze miesne.. za to dosc zdecydowanie nie lubie slawetnego toufu. ponoc są rozne metody jego przyrzadzania, ja mialem do czynienia z chyba 3 roznymi typami: od koszmarnie cuchnacego, po takie w sumie bezsmakowe i bezzapachowe, ale mieciutkie.

co do kolacji, to moim ulubionym daniem sa nadal shuijiao, czyli nadziewane jakimis roslinkami pierozki, ktore maczam w mieszance sosu sojowego i sosu z chili.

(dygresja: w kazdej knajpce polskiej na stoliku stoi sol i pieprz, a czasem ocet lub magi; tutaj – sos sojowy i… wykalaczki, a a czasem sos z chili lub jakis inny; soli ani pieprzu nie widzialem)

4 listopada 2004

przedwczoraj kupilem mrozone pierozki shuijiao, mialem zamiar zaprosic Laliego na kolacyjke, ale tak sie jakos nie moge przymierzyc do ugotowania ich… ;) sasiadki sie zgodzily potrzymac je w swojej lodowce “do wieczora”, a tu juz niejeden wieczor minal… unikam wiec sasiadek, jak moge.. ;) a pierozki ugotuje pewnie dopiero, jak sasiadki mnie dopadna i wtrynia z powrotem te cholerne mrozonki! ;) ))

a dzis jakas panna nawracala mnie na.. chrzescijanstwo (tego bym sie tu nie spodziewal!), bylem przeszczesliwy, bo rozmawialismy w calosci po chinsku i calkiem niezle nam to szlo! nawracac sie oczywiscie nie mam zamiaru, potraktowalem to jako okazje do pocwiczenia jezyka. niestety nie mam tak dobrze jak np. Sasza ;) , ktora mieszka wsrod “zywiolu polskiego” i moze cwiczyc kiedy chce ;) . ja po chinsku najwiecej rozmawiam z… Koreanczykami z klasy ;) po prostu brak naturalnych okazji do rozmowy z autochtonami!!! przelamuje się wewnetrznie, by kiedys zaczac zaczepiac Chinczykow w parku itp…. no bo w sklepie czy na taiji za duzo sie nie nagadasz… ;(

11 listopada

mam egzaminy, jutro ostatni i najwiekszy, a leb mnie dzis tak boli, ze sie raczej nie poucze, juz przespalem po dzisiejszym egzaminie pol dnia, i nie wiem, co dalej, czy nie buchne sie zaraz z powrotem w poduche… Pogoda jest dzis straszna: niskie cisnienie, i klasycznie nankinski, upierdliwy deszcz, zero slonca, zero nieba. Juz zdazylem zapomniec, ze moze tu byc taka pogoda, byla we wrzesniu, potem wrocilo slonce… Ponoc to tutaj norma, tak twierdzi Ali, sudanski doktorant matematyki, ktory spedza tu drugi juz rok…

14.11.04 swieto konca Ramadanu

Spiesze doniesc o swej dzisiejszej wizycie w meczecie. Jako ze post się zakonczyl, dzis byly obchody swieta Id al-Fitr. Uczepilem sie wspomnianego kiedys wczesniej kolegi (Lalego) i dzieki temu czulem sie jakos pewniej.. Tlumy dzikie, tj. tlok straszny, niektorzy z trudem znalezli – pod golym niebem z siapawica – wolny kawalek gabki do przysiadniecia. Pi razy oko mysle, ze z poltorej-dwa tysiace ludzi spokojnie moglo byc. Sporo roznych osob po twarzach i czapeczkach sadzac z Azji Srodkowej, duzo skosnych (myslalem wpierw, ze to Hui (czyt. “huej”), ale potem rozmawialem z jednym z nich i zalil sie, ze owszem, kiedys w historii wlasnie ta narodowosc byla muzulmanska, ale teraz dużo poodchodzilo od Boga itd., w sumie wyszlo na to, ze jakas czesc tych skosnookich to Han, czyli “prawdziwi” Chinczycy (co mnie zdumialo), troche z Bliskiego Wschodu, kilku Murzynow.
Ciekawostka tutejsza: na jednym z dziedzinczykow ustawiona waza na trociczki; przed wszystkim imam z piecioma osobami rozpalil ogien, od ktorego ludzie zapalali te trociczki i wstawiali do tej wazy, zupelnie jak w swiatyni buddyjskiej. Ponoc obycczaj ten nazywa sie “dupa” (nie, nie uparlem sie dzis na brzydkie slowa ;) . Potem kilka kobiet roznosilo te kadzidelka, tez dostalem.
Zaczelo sie od przemowien kilkorga oficjeli z rady miejskiej, no bo przeciez ten kraj jest przyjaznie nastawiony do religii. Potem bylo dluuuugie kazanie po chinsku, ktore w skrocie przetlumaczyl nam ten nowy znajomy, którego pytalem o Hui: “wielu z niech (wiernych) to prosci ludzie, ktorzy wiedza tyle, ze sa muzulmanami, wiec imam tlumaczyl, jakie jest znaczenie postu i tego swieta”. Potem raz-dwa-trzy modlitwa (trwalo to doslownie chwile) i jeszcze dość krotkie kazanio-modlitwa, po chinsku, ale ze wstawkami arabskimi (ponoc jest u wszystkich muzulmanow, w przeciwienstwie do tego kazania z poczatku, które jest lokalnym obyczajem).
A potem sie zaczelo!!! T.zn. niby sie skonczylo. Wszyscy hurmem rzucili się do poleczek z butami, ale tak blyskawicznie, ze “nasz katolicki” pospiech przy wychodzeniu po mszy z kosciola to naprawde slamazarne czlapanie… Wieksza czesc ludzi sobie poszla, czesc zostala i zaczela “prace w podgrupach”, tj. pogawedki. My tez. Gdybym byl sam, to bym pewnie obejrzal sobie budynki, muzeum itd. i poszedl smutno do domu, a ze bylem z kolega-muzulmaninem, skorzystalem niezmiernie. Zaczepial, kogo sie dalo (on tak zawsze), fotografowalem go z imamem i innymi osobami itp. Dzieki niemu tez mialem moznosc popytac tego goscia o Hui, tlumaczyl nam tez na ang. pare informacji z mini-muzeum .. Niestety nieodmiennie zaczepiane osoby, po milych przywitaniach i dwoch zapytaniach: skad jestem i czy jestem muzulmaninem, nieco tracily na serdecznosci… Ale tylko nieco.
A potem poszlismy na sniadanio-obiad do Ujgurow ;) … gulasz z kurczaka z ziemniakami plus oczywiscie… ryz ; !

A tu pare uzupelniajacych informacji z internetu:

Muzułmanie wierzą, że jedna z ostatnich nocy ramadanu to właśnie moment, kiedy Bóg zesłał na ziemię pierwszą surę Koranu. Podczas tej tzw. Nocy Przeznaczenia muzułmanie nie śpią, tylko modlą się i recytują wersety swojej świętej księgi.
W czasie ramadanu przez cały dzień muzułmanie mają obowiązek powstrzymywania się od jedzenia, picia, palenia tytoniu i stosunków seksualnych. Dopiero po zachodzie słońca, po wezwaniu z minaretów do modlitwy wieczornej, na ucztach starają się nadrobić całodniowy post, który nie dotyczy tylko małych dzieci, chorych i podróżnych.
Trzydniowe święto Id al-Fitr kończy święty miesiąc postu muzułmańskiego ramadan. Jest dniem kierowania dziękczynnych modłów do Boga za to, że pozwolił muzułmanom przezwyciężyć trudy związane z miesięcznym postem. Id al-Fitr to czas spotkań rodzinnych i obdarowywania się prezentami.

20 listopada 2004

postanowilem zostac neokonfucjanisto-maoista, hehe, a to dlatego, ze:
1. jakis neokonf. (nie pamietam nazwiska) stwierdzil: “nie mozna przestawac szukac tego, co najwazniejsze, az sie tego nie znajdzie”,
2. Mao natomiast powiedzial: “w kazdej sytuacji jest jedna glowna sprzecznosc (tj. problem), inne sa poboczne, trzeba odnalezc te glowna i ja rozwiazac, wtedy te poboczne tez sie rozwiaza”, a takze: “teorie trzeba sprawdzac w praktyce, potem znow wracac do teorii, przeformulowywac ja zgodnie z praktyka, i znow sprawdzac w praktyce, tak bez konca (ale dzieje sie to na coraz to wyzszych poziomach)”.
z nowinek i bzdurek: bylem dzis na studenckim, chinskim karaoke, wtrynilem sie na impre ludzi z roku mojej korepetytorki ;) Po tym, jak spotykalem sie tu czasem z zapytaniami w stylu “w Polsce mowi sie po angielsku, tak?”, zaskoczyla mnie dzis tam jedna panna, bo nie dosc, ze zaczela mi opowiadac “Pianistę” Polanskiego, to jeszcze twierdzila, ze lubi Szopena i co najdziwniejsze absolutnie poprawnie wymawiala jego nazwisko!!! ;)

30 listopada 2004

Ostatnio pojawil sie w moim zyciu nowy istotny znajomy, Czech zreszta. Jednak to chyba wspolnota kulturowa jakas… co wiaze ludzi, sam nie wiem.
Bo tez tak patrze jak sie tu kregi znajomych tworza, generalnie bardzo schematycznie: wg jezyka (ew. religii). Prawie wszyscy obcokrajowcy studiujacy tutaj znaja w jakims tam stopniu ang., ale… no wlasnie: ci co znaja go perfect, bo sa np. nativami, trzymaja sie razem, z kolei francuskojezyczni “z natury” – razem, Koreańczycy-razem, arabskojęzyczni-razem itd. Ja chyba tez dlatego sie z Kamilem spiknalem, ze – nie, nawet nie jezyk, bo gadamy generalnie w uproszczonej angielszczyznie ;) – podobna postawa wobec zycia i wiedzy… chyba to ta srodkowoeuropejskosc.. Roznimy sie od jakichs Kanadyjczykow czy np. zachodnich Niemcow. Choc momentami poglady Kamila doprowadzaja mnie do szalu, no – jak kiedys Justyna u szczytu antyklerykalizmu! ;)

ostatnio myslenie mi się wylaczylo – poza krotkimi godzinami ;) dysput z Kamilem oczywiscie – bo nie mam czasu, tyle znakow do wdziobania, a co najgorsze – czego sie naucze, to bardzo szybko zapominam i apiac musze wkuwac, a tu juz sterty nowych slowek i tak dookola Wojtek. Ciagle mam wrazenie, ze nie nauczylem sie niczego, ze mi to gdzies umyka, ale wiem, ze nie…, ze gdzies tam pod czaszka to jednak zostaje i kiedys moze wyda plon (czy obfity, to juz kwestia sporna ;)

10 grudnia

Poznalem pewnego goscia, nazywa sie Wang Yan, nazwisko oznacza “krola”, imię – nie wiem, bo tego znaku nie ma w moim malym slowniku, ale sklada sie z trzech szlachetnie rozmieszczonych znakow “ogien”. Piekne. Dzis z kolei bylem na koncercie, grala m.in. niejaka Ma Lin. Ale nie takie to zwykle “lin”! To “lin” skladajace sie ze znaku “krol” oraz dwuznaku “las”, a oznacza… “szczegolnie piekny nefryt”. Takie imie rodzice wybrali! Tak sie dzis zastanawialem nad procesem nadawania imion, ten tutejszy bardzo mi sie podoba…

Zmiana tematu. Ktoregos razu powiedzialem do Song Ping (mojej korepetytorki), ze “moja babcia zmarla”. Dziolcha zrobila wielkie oczy i.. z wyrzutem powiedziala: “nie mozna tak mowic! to twoja babcia!” Na co z kolei ja zrobilem wielkie oczy… No i co sie okazalo? Ze chodzi o slownictwo: “umarla” nie wyraza naleznego szacunku. Odpowiednie zwroty to “nie ma jej tu”, albo “odeszla ze swiata”. Zszokowalo mnie to, ze w tak pono odartym z wlasnej kultury kraju, ta kultura jednak zyje i to chyba calkiem mocno.

20 stycznia, ferie zimowe, prowincja Yunnan

Na razie spedzam mile czas w Kunmingu, wczoraj bylem w podmiejskim skansenie mniejszosci narodowych Yunnanu (w tym ci od matriarchatu – Mosuo), zapowiadalo sie ciekawie, ale okazalo sie ze wielka kupa.. znaczy sie jarmark i wyludzanie kasy i tyle, zaden normalny polski skansen..

Za to jutro – mam nadzieje – jak dobrze pojdzie, bede chlal na chinskim weselu, he he, bo wujek znajomego znajomego znajomego ;) sie zeni i dostalem zaproszenie…

A poki co zlapalem grypke, ale beztemperaturowa, wczoraj bylem w chinskiej przychodni (ale medycyny zachodniej, nie chinskiej) i dostalem tabletki, spozywam wiec radosnie. A co do chiskiej medycyny, to jest ona tu jak najbardziej na rowni z zachodnia, albo i wyzej ceniona…

29 stycznia
Dzis wybywamy do Lijiangu, nie wiem, kiedy bede na necie, wiec tymczasem do uslyszenia! ;)

3 lutego

jestem teraz w zhongdian vel shangrila (ta druga nazwa obowiazuje od moze roku-dwoch bo wladze uznaly, ze tu wlasnie znajdowla sie legendarna shangrila srututututu czyli inwestuja w przemysl turystyczny, ale jak na razie jest SPOKO. pisalem moze ze cala ta nasza wycieczka cepelia cuchnie, naprawde mialem dosc (znajomi, z którymi podróżuję nie, wiec rozwazalem rozstanie). ale tu i w miejscu gdzie bylismy wczesniej – baishuitai – jest JESZCZE NORMALNIE, tzn tylko zaczatki turystyki, tego calego koszmarnego przemyslu. baishuitai to swiete msce Naxi, takie wapienne zrodla. a tu z kolei wiekszosc mieszkancow to tybetanczycy. jest stary klasztor z 500 lamami (nie zwierzyna ;) .
zywo uczestnicze w zyciu religijnym , jakim sie tylko da, oczywiscie, ;) , totez moi czescy towarzysze podrozy troche byli zdumieni, ale chyba juz przywykli i nawet dzis palili razem ze mną w tym klasztorze kadzidelka przed budda. ale wczoraj na modlitwe z szamanem Naxi nie dali sie namowic, zreszta nikt ich nie namawial.. ;)
wycieczkowatosc wycieczkowatoscia, ale generalnie CZUJE ZE ZYJE, ze tyle jeszcze przede mna do poznania i przezycia. kazdemu zycze – niezaleznie od zrodla – czegos takiego. kazdy pewnie ma swoje zrodlo, no i warto do niego isc

11 lutego 2005

Bylem dzis w takiej wioseczce kolo Lijiangu, przetrwalo tam troche buddyjskich freskow, ale np. boddhisatwowie maja powydlubywane oczki – dzielo czerwonogwardzistow z czasow Rewolucji Kulturalnej. Jeden z tych freskow przezyl, poniewaz ktos zawiesil na nim portret Mao i szacunek powstrzymal czerwonych chlopakow...

Zobacz moje fotografie z Yunnanu

28 stycznia 2010, Gdzie mogę się nauczyć pisać po chińsku? I inne pytania

Za przykładem koleżanki bayushi (bayushi.eu) – przy okazji pozdrawiam! :) – postanowiłem napisać, za pośrednictwem jakich fraz (wpisywanych w wyszukiwarkę) ludzie trafiają na mój blog. I ewentualnie odpowiedzieć na nurtujące ich pytania…

* chinka z pomarańczą w ręce zdjęcie => do zrobienia, choć nie mogę podać konkretnego terminu zamieszczenia takowego. Ale jeśli zainteresowanie będzie się utrzymywało… kto wie :)
* jak trudno się nauczyć chińskiego => chyba z grubsza odpowiedziałem w poprzednim wpisie
* czym zamalować plamy z herbaty na ścianie => oj, nie mam pojęcia! jeśli ktoś wie, proszę mi napisać…
* wybudzenie ze śpiączki chińskiej dziewczyny => przykro mi, nie mam na ten temat żadnych informacji (swoją drogą, skąd wyszukiwarce przyszło do głowy, żeby przekierować zainteresowanego akurat do mnie??)
* gdzie mogę nauczyć się pisać po chińsku => temu tematowi poświęcę nieco więcej miejsca:

W Polsce są co najmniej cztery miasta (nie jestem na bieżąco, może już więcej), gdzie można się uczyć nie tylko pisać, ale i mówić po chińsku: Warszawa, Poznań – sinologia na tamtejszych uniwersytetach, Wrocław – kursy języka chińskiego w Instytucie Konfucjusza, Kraków – co najmniej trzy opcje: kursy w Instytucie Konfucjusza, lektorat w Międzywydziałowym Studium Języków Obcych Uniwersytetu Jagiellońskiego, lektorat w ramach nauki w Katedrze Studiów Blisko- i Dalekowschodnich Instytutu Studiów Regionalnych UJ.

Natomiast jeśli chodzi o naukę online (pisania), to polecam – dla znających angielski – stronę nciku.com, która jest nie tylko słownikiem (z przykładowymi zdaniami z użyciem danego słowa), ale która oferuje również opcję wyświetlania animacji z tzw. stroke order, czyli z kolejnością stawianią poszczególnych kresek w “krzaczku” (dzięki czemu widać krok po kroku, jak należy pisać dany znak). I jeszcze jedna fajna rzecz – jeśli chcemy dowiedzieć się, co oznacza jakiś “krzaczek”, a nie znamy wymowy, możemy narysować go myszką w specjalnym okienku (nawet nie do końca poprawnie), a program go rozpozna i pokaże znaczenie.

Tu przypomina mi się historyjka. Pewna dziewczyna ubrała się kiedyś w t-shirta z fantazyjnym napisem po chińsku i była zdumiona, że budzi żywe zainteresowanie przechodzących Chińczyków. Po rozszyfrowaniu napisu – szkoda, że nie zrobiła tego przed zakupem koszulki – okazało się, że jest “szybka i gorąca”! Wyjaśnienie: producent przerysował krzaczki z jakiegoś opakowania z chińskim daniem na wynos… :)

24 stycznia 2010, Czy trudno jest się nauczyć chińskiego?

Czy trudno jest się nauczyć chińskiego? Właściwie to nie wiem, bo do NAUCZENIA się jeszcze mi daleko… Więc może spróbuję napisać, czy trudno jest się UCZYĆ chińskiego – tu jestem bardziej kompetentny, hehehe.

Oczywiście mnóstwo zależy od tego, który język jest naszym ojczystym – im więcej między nimi podobieństw, tym łatwiej. Czy Polakowi trudno jest się uczyć chińskiego? Sądzę, że nieco łatwiej, niż np. Anglikowi. Tzn. i tak, i nie. Anglikowi jest o tyle łatwiej, że ma do dyspozycji bez porównania więcej dobrych materiałów do nauki – podręczników, kursów online, słowników, native’ów do konwersacji pod ręką… My nie dorobiliśmy się nawet słownika polsko-chińskiego z prawdziwego zdarzenia! A o tyle trudniej, przynajmniej w początkach nauki, że chińskie dźwięki mają jednak więcej wspólnego z polskimi niż z angielskimi. Anglik musi się nauczyć rozróżniać ‘cz’ od ‘ć’, ’sz’ od ‘ś’ – dla nas to pestka (ok, chińskie ‘ć’ nie równa się polskiemu ‘ć’, ale jednak). Jeśli chodzi o gramatykę, tony (od których zależy znaczenie słów) czy pisanie i czytanie znaków („krzaczków”), Polak i Anglik będą mieli jednakowo pod górkę. Tony (w putonghua występują cztery) są zgryzem dla użytkowników wszystkich języków nietonalnych, bo są im po prostu całkiem obce. A wszystko od nich zależy i nijak nie da się ich pominąć. Klasyczny przykład ze słowem „ma”: w zależności od tonu oznacza „mama”, pytanie typu ‘czy?’, „koń”, „przeklinać”. Spróbuj zignorować ton, a komunikacja będzie leżeć i kwiczeć!

Naukę języka obcego można w dużym przybliżeniu podzielić na dwa tory: naukę języka mówionego i naukę języka pisanego.

Angielskiego uczyłem się w Polsce przez wiele lat – dobre stopnie w szkole, dużo obcowania ze słowem pisanym, potem przyszły nawet zlecenia na tłumaczenie tekstów… Czułem się całkiem niezły! Do czasu. Gdy wyjechałem do Wielkiej Brytanii, ze zdumienia przetarłem uszy i czym prędzej pogrążyłem się w depresji: miałem poważne problemy ze zrozumieniem native’ów! No właśnie – moja nauka w Polsce oparta była o teksty! Nauczyłem się języka pisanego, a mówionego – już niekoniecznie. Teraz stosuje się – o ile wiem – sensowniejsze metody, tj. nauczyciele zwracają uwagę na język mówiony i każą uczniom słuchać nagrań, oglądać filmy itp. Za moich uczniowskich czasów było inaczej. Po angielsku rozmawiało się jedynie z nauczycielem, który był Polakiem. Native’ów było jak na lekarstwo, filmy w oryginalnej wersji dźwiękowej niezbyt dostępne… Na szczęście te mroczne czasy odeszły w przeszłość :) .

Nauczony bolesnym doświadczeniem z angielskim, staram się jak najwięcej słuchać po chińsku: radio, filmy, piosenki, no i żywi native speakerzy (z nieżywymi byłoby to znacznie trudniejsze lol). W ten sposób człowiek nie tylko trenuje ucho (rozumienie ze słuchu), ale i bezboleśnie podłapuje struktury gramatyczne, tony (niebezboleśnie), melodię języka i poprawną wymowę dźwięków, charakterystycznych dla danego języka (dzięki czemu łatwiej mu je potem samemu produkować i unikać mówienia z tzw. akcentem).

Jeśli chodzi o naukę znaków, trzeba jak najwięcej pisać i czytać. „Krzaczki” nie są tak zupełnie z sufitu wzięte, jakby się mogło wydawać, mają pewną logikę i można się do niej dogryzać :) . Wiele z nich składa się z dwóch elementów: znaczeniowego i dźwiękowego. Element znaczeniowy (ang. radical) wskazuje na to, do jakiej bajki odnosi się dane słowo (np. „morze” czy „jezioro” ma element „woda” – logiczne, nie?). Element dźwiękowy – z grubsza sugeruje wymowę (bardzo z grubsza, jak na mój gust, ale lepszy rydz…).

Wszystko byłoby jednak na nic, gdyby nie motywacja. Jak ze wszystkim, co człowiek robi, warto wiedzieć, po co się to robi i stale (a zwłaszcza, gdy nam się czasem „odniechciewa” – co jest zjawiskiem naturalnym, bo motywacja jest zjawiskiem o naturze sinusoidalnej heheh) sobie o tym przypominać. Motywacja góry przenosi, jak mówi młode (w tym momencie przeze mnie wymyślone) przysłowie pszczół… Czasem jednak pierwotna motywacja czeźnie i wtedy zostajemy z ręką w nocniku. Aby się tego nocnika pozbyć, zapewne trzeba poszukać innej – bardziej dla nas teraz pociągającej – motywacji, nowego celu, do którego wiedzie stara ścieżka. No chyba, że mamy już tej ścieżki po dziurki w nosie i zdecydowanie chcemy ją zarzucić na rzecz innych pięknych i szerokich autostrad, prowadzących ku nowym wspaniałym światom…

10 stycznia 2009, Krótka notka o Sylwestrze

Sylwestra w Chinach się nie obchodzi. Owszem, widziałem w tv relacje obchodów w Pekinie, Szanghaju, chyba nawet Nankinie… ale wielkie miasta to wyjątki. W Xiamenie (2,49 mln mieszkańców, pipidówka jak na chińskie warunki) życie toczy się bardziej tradycyjnie :) Więc tak, słyszałem parę fajerwerków o północy i drugie parę ok. 2 am, ale naprawdę rachityczne to było i podejrzewam, że zorganizowane przez obcokrajowców. Na mieście nic się nie działo. W mojej „wsi” (przedmieściu?) absolutnie zwyczajny wieczór i noc.

A tak zupełnie na marginesie – znowu jestem młody, przystojny i do wzięcia :p.

23 grudnia 2009, Moje Boże Narodzenie

Zbliża się wigilia. Mój wewnętrzny zegar (kalendarz?) kulturowy tyka, jak powinien – mimo braku śniegu, mimo że w Chinach nie obchodzi się Bożego Narodzenia, mimo iż mam zajęcia w szkole zarówno 24, jak i 25 grudnia (26 – nie, bo to sobota), czuję zbliżające się święta. Dostałem od Giovanny płytkę z kolędami, głównie po hiszpańsku, trochę po niemiecku i po angielsku. Przesłuchałem raz i… poza niemieckimi to nie ten klimat, za skoczne, takie… bez zamyślenia, charakterystycznego dla większości polskich kolęd. Więc słucham polskich – z internetu. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo takie rzeczy są z nim zrośnięte…

Kilka lat temu, gdy byłem w Nankinie, dostałem z domu opłatek. Próbowałem się nim dzielić ze znajomymi… Oj! Koleżanki z Indonezji – żarliwe katoliczki – nie miały pojęcia, co to jest, sądziły że to dziwne prostokątne hostie… Opłatek jako taki nie był obcy jedynie memu współlokatorowi Kamilowi z Czech. Z tym, że Czesi się nim nie łamią i jadają go z miodem… W takich sytuacjach wyraźnie czuje się własną tożsamość, własną odrębność – i pewien rodzaj samotności.

Teraz nie mam opłatka. Może jeszcze dotrze… Mama wysłała go już jakiś czas temu, ale list zaadresowała łacińskimi literami – pinyinem. Podejrzewam, że to może trochę utrudnić sprawę, bo choć Chińczycy uczą się w szkołach pinyinu, to jednak co krzaczki, to krzaczki – od razu wiadomo, co, jak, gdzie i dla kogo…

Elisa pojechała na ślub naszych przyjaciół na Filipiny. Spędzę tę wigilię sam… nie, nie sam: z Azją. Takie imię nosi psica Elisy. Jeśli mi się poszczęści, to przy okazji odbiorę jej poród… co mnie trochę przeraża, a trochę ekscytuje. Może zagada do mnie ludzkim głosem? A może zagadają też jej szczeniaki?

Wpadłem dziś na chwilę do swojego dawnego przedszkola. Tracy życzyła mi „Merry Christmas” i wręczyła kilka czekoladowych dzwoneczków do powieszenia na choince. Zapytałem z głupia frant, czy ma w domu choinkę. Oczywiście nie ma i nie obchodzi „Christmas”. „Dla nas najważniejszym świętem jest Chun Jie (Nowy Rok Chiński)”. „Boże Narodzenie jest dla nas mniej więcej tym samym, co dla was Chun Jie – powiedziałem – to bardzo rodzinne święta”. Chińczycy potrafią jechać do swojej wsi czy miasta z drugiego końca świata, po to właśnie, żeby być z rodziną podczas Chun Jie. Pociągi i autobusy są wtedy zapchane do granic możliwości, a bilety trzeba kupować z parutygodniowym wyprzedzeniem.

Niemniej na mieście widać „Christmas”: Mikołaje straszą z każdej większej witryny sklepowej… Komercja bez żadnej bożonarodzeniowej treści. Importowana z USA. W rytmie „Jingle Bells” oczywiście.

14 grudnia 2009, Tradycyjne obchody Swięta Mazu

Xiao Feng i Hong zaprosiły mnie do swojej rodzinnej miejscowości na tradycyjne święto zmarłych. Odbywa się ono co trzy lata i nie jest obchodzone równocześnie przez wszystkie rodziny, a tylko przez część (pozostałe obchodzą je w innym roku). W Xiamenie nie jest obchodzone wcale – to bardzo lokalne święto. Nazwę miejscowości podam później – wyleciała mi z głowy. Święto jest powiązane z kultem bogini Mazu (chiński uproszczony: 妈祖, chiński tradycyjny: 媽祖).

„Mazu – popularna chińska bogini mórz, czczona szczególnie na południowym wybrzeżu Chin i na Tajwanie. Jej kult szerzył się również na terenach nadmorskich, gdzie mieszkają Chińczycy od Tianjinu, przez Azję Południowo-Wschodnią po Kalifornię i Brazylię. Mazu uchodzi za patronkę rybaków i żeglarzy. Inne jej określenie to “Cesarzowa Niebios” (Tianhou, 天后).

Według legendy Mazu była córką rybaka, która potrafiła opuszczać swoje ciało we śnie. Podczas jednego ze sztormów uratowała ojca i braci. Ostatniemu nie zdążyła pomóc i żeby naprawić ten błąd, od tego czasu pomaga rybakom. Tradycja wskazuje jej datę urodzenia na 19 kwietnia 901 roku (lub 960 r). Mazu towarzyszą Tysiącmilowe Oko (Qianli Yan, 千里眼) oraz Ucho Śledzące Wiatr (Shunfeng Er, 顺风耳), których schwytała na Górze Kwitnących Brzoskwiń i którzy pomagają jej ratować potrzebujących rybaków.

W językach min Mazu jest nazywana Ama. Od Zatoki Ama (Ama Hao), gdzie na jej cześć fujiańscy rybacy wznieśli świątynię, bierze się nazwa Makau.”

(Wikipedia, za: Wolfram Eberhard: Symbole chińskie. Słownik. Kraków: Wydawnictwo Universitas, 2007. )

W ramach przygotowań do święta należy samodzielnie wyhodować świnię i nie dopuszczać jej do rozrodu – świnia musi pozostać dziewicą. Dzień przed uroczystościami świnie zostają zabite i oczyszczone z wnętrzności. Potem się je przyozdabia – maluje się na nich czerwone wzory, wiąże kokardy, wkłada im pomarańcze do ryjów. Jedna z rodzin dodatkowo ułożyła swojej świni na grzbiecie jakiś fragment wnętrzności – widać to na którymś z moich zdjęć. Następnego dnia rano wszystkie rodziny wiozą świnie na plac przed świątynką bogini Mazu – taczki, rowery, motocykle: wszystko może posłużyć za środek transportu.

Ponadto przed świątynię przynosi się też gotowe dania, alkohol, kadzidełka. Każda z rodzin ma swoje stanowisko – stół, na którym ustawia się produkty, a obok stołu pojazd ze świnią. Ludzie się modlą z kadzidełkami w dłoniach.

Przynosi się także ryż w miseczkach – z zatkniętymi weń kadzidełkami stanowi ofiarę dla zmarłych (zwyczaj znany w całych Chinach i nie związany z Mazu) i ustawia na specjalnym stole, znajdującym się tuż przy świątynce (zob. kolejne zdjęcie). Na marginesie: właśnie dlatego podczas posiłków nie wolno wtykać pałeczek w ryż – byłaby to poważna gafa, bo Chińczykom za bardzo się to kojarzy z powyższym zwyczajem.

Wracając do święta. Nie jestem pewien, czy jedzenie jest poświęcane zmarłym (którzy wg chińskich wierzeń prowadzą w zaświatach życie bardzo podobne do ziemskiego, a więc muszą jeść, ubierać się, płacić itp.), czy może Mazu. Raczej to pierwsze.

Następnie mistrz ceremonii z pomocnikami wynoszą ze świątyni posążek bogini Mazu, składają ceremonialne ukłony i zmieniają jej strój (posążek jest ubrany w szatę z normalnego materiału). Wszystko przy wtórze muzyki, granej na tradycyjnych instrumentach (zob. filmik).

Kolejnym etapem święta jest ułożenie stosu „pieniędzy duchów” (ang. „ghost money”) i papierowych przedstawień przedmiotów codziennego użytku. Jak napisałem wcześniej, zmarli prowadzą – można powiedzieć – ziemski tryb życia, dlatego nic dziwnego, że potrzebują ubrań, mebli, samochodów, kart kredytowych, no i pieniędzy. Żyjący krewni „wysyłają” im te rzeczy w zaświaty poprzez spalenie („sedno” tych przedmiotów unosi się wraz z dymem i w ten sposób dociera do odbiorców). Nie pali się jednak prawdziwych ubrań czy samochodów – po prostu przedmioty, które mają być ofiarowane zmarłym, rysuje się na kawałkach papieru i wędrują one do nich w takiej właśnie postaci. W zasadzie nawet się nie rysuje – kupuje się gotowe obrazki. Jeśli chodzi o gotówkę, można kupić i przesłać zmarłym różne nominały „pieniędzy duchów” – zależy to od zamożności wysyłającego i potrzeb zmarłego.

Nie zdążyłem wrócić na samo palenie stosu (w międzyczasie pojechałem ze znajomymi odwiedzić ich znajomych), dlatego na zdjęciu jest już tylko spalona sterta.

Naprzeciw świątynki, po drugiej stronie placu, znajdowała się estrada – nie obyło się więc bez spektaklu opery fujiańskiej.

Po wszystkim każda z rodzin zabrała swoją świnię i rzeczy ze stolików (oraz same stoliki) i wróciła do domu. Ja wróciłem do domu moich znajomych i pomagałem im w porcjowaniu świni. Mięsa z ofiarowanej świni nie można sprzedawać – ma być rozdane i to krewnym. Potem stopniowo się je wykorzystuje w kuchni (nie tego samego dnia).

Pod wieczór wystrzeliliśmy jeszcze fajerwerki – podobnie jak reszta wsi.

Refrenem całego dnia były obficie zastawione stoły w domu moich gospodarzy: mnóstwo przekąszania, mnóstwo przewijających się i jedzących z nami ludzi, mnóstwo wypitej herbaty, rozmów i rozczęstowywanych papierosów (Chińczycy uwielbiają częstować się wzajemnie papierosami, tj. mężczyźni, bo kobiety generalnie nie palą, przynajmniej tu – na południu, więc często widzi się kogoś z papierosami zatkniętymi za obojgiem uszu – bo nie zdążył wypalić, czym go poczęstowano – i jeszcze na dokładkę z petem w ustach).

Niestety nie mówię w minnanhua (lokalnym dialekcie), więc chociaż rozmawiałem z wieloma osobami (w putonghua), to jednak pewnie sporo mi umknęło.

Zdjęcia:

Święto zmarłych, rodzina xiao Bao, 14 grudnia 2009

Halloween

To było dziwne doświadczenie. Poproszono mnie – jako nauczyciela angielskiego – o wzięcie udziału w przedszkolnym Halloween. Od jakiegoś czasu i w Polsce obchodzi się to anglosaskie święto, ja jednak jestem starej daty i do dyni oraz strachów na nie-lachów mam stosunek co najmniej obojętny. Chętnie poinkulturowałbym chińską młódź wigilijną kutią z makiem, przebrał się za św. Mikołaja czy bydlądko u żłobu, albo uwił i rzucił na falującą wodę parę wianków, ale Halloween? Hm… nie moja to bajka. Jednak ucząc angielskiego, a nie polskiego, jestem tu niejako przedstawicielem i uosobieniem kultury anglosaskiej, tak więc wybrać mogłem jedynie pomiędzy „tak” a „nie”, nie zaś pomiędzy „polskie” a „anglosaskie”. No cóż, raz dyni śmierć, pomyślałem. Jako kulturoznawca (a raczej kulturopoznawca) i miłośnik Chin nie powinienem unikać tego, co ewidentnie jest przejawem nowych trendów w kulturze chińskiej – czyli Halloweenu. Zgodziłem się więc i naczytawszy się o Jack-o-Lantern, ruszyłem do boju. Nauczyłem podopiecznych odpowiedniego słownictwa i przyśpiewek, po czym wystąpiłem w roli terroryzowanego okrzykami „treat or trick!” (na szczęście do „smell my feet” nie doszło) rozdawcy cukierków. Dzieciaki – poprzebierane za czarownice, supermenów i tym podobne istoty – miały frajdę i buzie pełne… żucia :) . Odbył się również tradycyjny konkurs nadgryzania jabłka pływającego w misce z wodą i występy artystyczne dzieci i przedszkolanek.

4 listopada 2009, Przygód nauczyciela angielskiego ciąg dalszy

Parę dni temu Aga – moja serdeczna przyjaciółka – przysłała mi plik z mejlami, które pisałem z Nankinu (dziękuję!). Wkleję je tutaj po dokonaniu (niezbędnej) autokorekty.

Jestem już trochę zmęczony chińskim jedzeniem. Lubię je, ale co za dużo… Czasem człowiek tęskni za tym, co swojskie. Lub przynajmniej za tym, co nieco mniej nieswojskie. Zafundowałem więc dziś sobie na kolację „chleb” – właściwie placek czy może podpłomyk – który w odróżnieniu od większej części chińskiego pieczywa jest niesłodki, a wręcz słonawy (sól… pycha!). Do tego jagnięcinę z grilla (nie żebym w Polsce często jadał jagnięcinę…, ale w każdym razie nie są to ani mikre skraweczki mięsa w sosie i warzywach z mnóstwem ryżu, ani zupa z miażdżonymi kośćmi) i – również z grilla – warzywka. Może nie wygląda to na typowo polską kolację, ale jednak jadłem z wrażeniem miłej niechińskości… Odmiana bywa dobra.

Moje zastępstwo w przedszkolu się przedłuża: Giovanna postanowiła zostać jeszcze w Peru, więc będę za nią pracować cały kolejny tydzień. Tracy (angielskie imię, użyteczne w kontaktach z obcokrajowcami, ale to Chinka) – nasza bezpośrednia przełożona – prosiła mnie wcześniej o przepracowanie trzech dni. Kiedy napisałem jej dziś, które dni tygodnia chciałbym wziąć, oburzyła się trochę histerycznie: bardzo cię proszę, pracuj przez cały tydzień, inaczej będziemy w wielkim kłopocie; poza tym obiecałeś! Zdziwiłem się nieco, bo obiecałem trzy dni, a nie pięć, ale że potrzebuję pieniędzy, chętnie się zgodziłem (wytykając jednak owe zapowiedziane trzy dni).

Natomiast wczoraj byłem u Szychy. Znajoma Brytyjka, Anna, z którą w zeszłym semestrze studiowałem (acz nie w tej samej grupie) i która wcześniej dorabiała udzielając korepetycji z angielskiego, znalazła niedawno (a szukała od lipca!) pracę w zawodzie – jest architektem. Kończy więc z nauczaniem. Przekazała mi dwa swoje „kontakty”. Jednym z nich jest Lisa (Chinka, również były prywatny nauczyciel, tyle że nie tylko angielskiego dla Chińczyków, ale i chińskiego dla obcokrajowców; kwestia imienia analogicznie jak w przypadku Tracy), która zna ludzi poszukujących korepetytorów. Szycha to jeden z tych ludzi. Umówiłem się z Lisą w MacDonaldsie. Po „rozmowie kwalifikacyjnej” Lisa zadzwoniła do Szychy (a właściwie do sekretarki), po czym wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy do jego firmy.

Na miejscu okazało się, że Szycha nic nie wie o naszym przybyciu, ponieważ sekretarka nie miała jak mu o tym powiedzieć – odbywał ważną rozmowę w swoim gabinecie. Zasiedliśmy za mahoniowym (jak sądzę) stołem na mahoniowych (jak sądzę) krzesłach w nieco obskurnym pokoju, a urocza sekretarka zaczęła przygotowywać dla nas herbatę. Nie po raz pierwszy uczestniczyłem w takim parzeniu i piciu herbaty. W końcu nie od dziś jestem w prowincji Fujian. Zwyczaj jest typowo południowy. Na północy Chin ludzie piją herbatę z takich samych (rozmiarowo) kubków jak nasze; różnica jest taka, że chińskie kubki mają przykrywki, co jest bardzo sensowne, jeśli nie gustuje się w zimnym czaju. Na południu, a przynajmniej w Fujian, herbatę pije się z malutkich czarek, parzy na bieżąco, zalewając liście na sitku spoczywającym na czajniczku, następnie przelewając napar do większej czarki, a stamtąd – do czarek poszczególnych osób. Przed parzeniem wszystkie utensylia płucze się w gorącej wodzie lub herbacie, trzymając je metalowymi szczypcami, a niepotrzebny płyn wylewa się na specjalną tackę z odpływem, na której zresztą odbywa się cały proces przygotowania napoju. Liście herbaty zalewa się kilkakrotnie, wcale nie z biedy, tylko dlatego, że najlepszy napar jest ponoć z trzeciego parzenia, a zupełnie dobre jeszcze z jakichś dwóch następnych.

Gawędziliśmy (z sekretarką, kierowcą oraz dziewczyną o nieznanej mi pozycji i roli) i popijaliśmy herbatę, dotykając stołu opuszkami dwóch palców – za każdym razem gdy sekretarka dolewała nam wywaru – w geście podziękowania. Taki sposób mówienia „dziękuję” jest również – o ile wiem – charakterystyczny dla południa Chin. A wywodzi się ponoć z dawnych czasów, kiedy to pewien cesarz – podróżując incognito – przeprowadzał inspekcję państwa. Jeździł ze służącym, aczkolwiek po ich strojach i zachowaniu nikt by się nie domyślił, że to władca i sługa. Któregoś razu, gdy byli w towarzystwie przypadkowo napotkanych osób, cesarz poczęstował wszystkich herbatą – także swego sługę, bo gdyby go pominął, wyglądałoby to podejrzanie. Sługa oniemiał i już chciał paść przed władcą na twarz, ale uświadomił sobie, że to by ich zdradziło. Aby jakoś dyskretnie podziękować cesarzowi za taki zaszczyt, dotknął stołu palcami… I tak narodził się zwyczaj.

W końcu Szycha zakończył ważną rozmowę i nas przyjął. Młody człowiek, pewnie przed trzydziestką, był uprzejmy, wydawał się delikatny i zwiewny… Rozmowa trwała wieki. Miałbym udzielać korepetycji z angielskiego jego pięcioletniej córce. A także zasugerować, jakie elementy wystroju jej pokoju należałoby zmienić – oczywiście pod kątem zwiększenia efektywności nauki. Umówiliśmy się na sobotę. Jeśli dziewczynka mnie polubi, zostaję; jeśli nie – to nie.

Wyszliśmy wraz z Szychą z jego gabinetu. Kierowca siedział na stole i grał w coś na swojej komórce. Szycha powiedział: odwieziesz państwa. Kierowca otworzył usta, by coś powiedzieć, ciągle jeszcze z rozanieloną miną. Szycha rzucił miękko: teraz. Wyraz twarzy kierowcy zmienił się w ciągu sekundy – jego oczy PODKULIŁY OGON, widziałem to wyraźnie! Posłusznie ruszył do drzwi… Od tej pory już nie sądzę, że Szycha jest delikatny i zwiewny. Jaki jest naprawdę, zobaczymy. O ile jego córka nie znielubi mnie od pierwszego wejrzenia…

Nie mogę rozgryźć Lisy. Najpierw sądziłem, że zgarnie od Szychy swoją działkę za narajenie mu korepetytora. Teraz jednak nie wiem. Szycha wzruszył się przebytą niedawno przez Lisę chorobą i dziękował jej, że mimo to poświęca czas jego sprawom („ale naprawdę, powinnaś odpoczywać!”). Lisa ewidentnie nie jest jego przyjaciółką, nie są na równej stopie, ona jest niżej. Nie jest też jego pracownicą. Na relację czysto „biznesową”, tj. opartą wyłącznie na finansach też to nie wygląda. Zresztą Chiny nie znają raczej takich relacji. Biznes to wzajemne stosunki, czy – jak by to ująć... – znajomości. I to jest mój bieżący trop myślenia. Lisa pielęgnuje swoje guanxi (czyt. głansi) – znajomość z wysoko postawionym. Relacja wzajemnych przysług. Taką mam intuicję.

Zarejestrowałem się wreszcie na uczelni. Do końca tego tygodnia trwają egzaminy śródsemestralne, więc i tak praktycznie nie ma zajęć (tj. są, ale powtórkowe z materiału, którego nie przerabiałem). Zaczynam teoretycznie od poniedziałku. Praktycznie... oj, ciężko to będzie powpychać między przedszkola… Z jednej strony jestem tu po to, żeby studiować, z drugiej – jeśli nie nastukam kasy, nie będę miał na czesne za kolejny semestr.

1 listopada 2009, Anglistą być

Dziś Wszystkich Świętych. Jutro – w Dzień Zaduszny – nie pójdę na cmentarz i nie zapalę znicza na grobach bliskich…

Jutro będę biegał jak kot z pęcherzem od przedszkola do przedszkola.

Mój nowy zawód to przedszkolny nauczyciel języka angielskiego. Pracuję już ponad dwa tygodnie: do tej pory w jednym przedszkolu – jako zastępca nauczycielki z Peru, która pojechała na wakacje do swego kraju – w tym tygodniu będę już robił na dwóch posadach (ta druga całkowicie moja, żadne zastępstwo), a potem znowu w jednym – tyle że tym nowym, „własnym”.

Chińczycy – o czym wszyscy pewnie wiedzą – na potęgę uczą się angielskiego. Nie wiem, jak to możliwe, że ten fakt nie bardzo znajduje odzwierciedlenie w możliwościach porozumiewania się z nimi w tym języku… są oczywiście osoby, które mówią po angielsku, ale jakoś nikną w tłumie. A może właśnie ogrom chińskiej populacji jest wyjaśnieniem tej „zagadki”?

Jeszcze kilka lat temu każdy obcokrajowiec miał spore szanse na posadę nauczyciela angielskiego. Teraz jest już z tym gorzej. W ogłoszeniach coraz częściej pojawia się zastrzeżenie: poszukujemy native speakera! Na początku nawet nie próbowałem odpowiadać na takie anonse – native’m przecież nie jestem, choć przez parę lat mieszkałem, pracowałem i uczyłem się w Wielkiej Brytanii. Potem mi przeszło. Doszedłem do wniosku, że tacy ogłoszeniodawcy WOLELIBY native’a, ale jeśli go nie znajdą, to na bezrybiu i rak ryba, co mi szkodzi! No i faktycznie – odpowiadali na moje mejle, miałem nawet telefoniczne rozmowy kwalifikacyjne. Myślę, że coś by się z tego urodziło, gdyby nie fakt, że byłem akurat w Polsce, a nauczyciele byli potrzebni od zaraz (koniec sierpnia / początek września). Proszono mnie więc, bym po powrocie do Xiamen skontaktował się ponownie i jeśli do tego czasu wakat nie będzie jeszcze obsadzony, to oni witają mnie z otwartymi ramionami. Przyjechałem pod koniec września – „moich” wakatów już nie było.

Szczęśliwie trafiłem jednak na ogłoszenie Giovanny, wspomnianej wcześniej Peruwianki (sic!). Wybiera się na wakacje – szuka zastępstwa. I potoczyło się. Pooglądałem jej lekcje, umówiłem się z dyrektorką, odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, a zaraz potem przeprowadziłem lekcję próbną. Spodobałem się i tak zostałem przedszkolankiem.

Nie mogę nie wspomnieć o Elisie. To ona znalazła ogłoszenie Giovanny i to ona zaaranżowała spotkanie w drugim przedszkolu (pracowała tam w zeszłym roku, ale nie wytrzymała z rozkrzyczanymi „małymi diabłami” i rzuciła posadę w… diabły, na szczęście jednak zrobiła to na tyle kulturalnie, że udało jej się utrzymać dobre stosunki z kadrą przedszkola).

Formalnie rzecz biorąc fach nauczycielski nie był mi obcy. W trakcie studiów (zupełnie niepedagogicznych) zrobiłem kurs nauczycielski i odbyłem wymagane praktyki. Udzieliłem trochę korepetycji. Trochę. No i to tyle, jeśli chodzi o moje doświadczenie w zawodzie. Potem były lata wszystkiego, tylko nie nauczania. Ale jakieś tam strzępy wiedzy pedagogicznej może jeszcze mi w głowie tkwią?

W każdym razie raduje mnie ta praca ogromnie. Moją filozofią jest „uczyć bawiąc”, wyświechtany slogan, ale działa! Uczę kilka grup, dzieciaki w wieku od 2 do 6 lat. Podczas każdej lekcji mam do pomocy dwoje chińskich nauczycieli – uciszają tego, kto się za bardzo rozbryka, albo tego, kto akurat zatęskni za mamą i pomiędzy „two” and „three”, albo „apple” and „lemon” znienacka się rozpłacze. Ponadto grają na pianinie i razem ze mną uczą dzieci piosenek, albo w najgorszym razie włączają i wyłączają magnetofon z „profesjonalnymi” wykonaniami przedszkolnych songów.

Jaką zauważyłem różnicę między swoim podejściem a podejściem chińskich przedszkolanek? Ja to rozrywka, one to obowiązek. Ja – pochwały, one – obsztorcowywanie. Ja to przyciąganie uwagi dzieciaków czymś, co je zainteresuje, one to rozkaz słuchania i powtarzania. Generalnie – chińskie przedszkole to trochę wojsko. Mój własny żywot przedszkolaka sprzed tysiąca lat wspominam jakoś inaczej, zdecydowanie mniej w kolorze moro… Oczywiście chińska przedszkolanka chińskiej przedszkolance nierówna, są i bardziej przyjacielskie, zupełnie jak te moje… Niemniej ogólny obraz jest właśnie taki.

Z czego wynika taki stosunek nauczycieli do dzieci? Czy w grę wchodzi tylko rozgoryczenie przedszkolanek długimi godzinami pracy i relatywnie niskimi poborami (tj. w porównaniu z obcokrajowcami, a niekoniecznie z innymi Chińczykami; chiński nauczyciel w Xiamen zarabia ok. 2 tysiące yuanów miesięcznie, sprzątaczka ok. 600, nauczyciel-obcokrajowiec ok. 7-8 tysięcy)? Sądzę, że nie tylko. Moje „zachodnie” podejście jest nakierowane na jednostkę, na dziecko – to dla niego są te lekcje i to ono ma mieć z nich korzyść. Oczywiście i ja, i chiński nauczyciel chcemy nauczyć je angielskiego. Ale oprócz tego ja chcę, żeby dziecko miało z tego przyjemność, a chiński nauczyciel chce, żeby dziecko stało się społecznie dostosowane. Stąd dyscyplina, stąd ugniatanie tej „gliny” w odpowiedni kształt – człowiek szczęśliwy to człowiek żyjący w harmonii zresztą społeczeństwa, a żeby żyć w harmonii trzeba odkryć, że jest się nutką w symfonii, a nie symfonią samą w sobie. Takie mam nieodkrywcze spostrzeżenie.

Co więcej, efekt chińskiego podejścia bardzo mi się podoba. Wychodzę tu poza przedszkole. W Chinach wszystko jest edukacją – nie tylko system edukacyjny jako taki, ale i polityka czy prawo. Chiny wierzą w wychowywanie obywateli, także dorosłych. Stąd różne slogany na autobusach i murach – kampanie społeczne, zachęcające do „bycia kulturalnym obywatelem miasta Xiamen”, do pomagania innym, do nieplucia (Pekin przed Igrzyskami), do niewychodzenia w piżamie na ulicę itp. Osobiście lubię ludzi w piżamach na ulicy i nie widzę w tym obyczaju nic złego, ale chodzi mi o zasadę.

O jakim efekcie chińskiego podejścia wychowawczego mówię? O bardzo niskim poziomie agresji. Nie widać tu żadnej włóczącej się bez celu, albo raczej włóczącej się w celach zaczepnych młodzieży. W parku, na plaży czy na ulicy jest bezpiecznie niezależnie od pory dnia i nocy. Jeśli masz dość przemykania się chyłkiem (żeby nie dostać po łbie, lub nie zostać „poproszonym” o komórkę czy inne dobro materialne) do własnego mieszkania, albo jeśli właśnie powiłaś dziecię i chcesz je gdzieś bezpiecznie wychować – Chiny to Twój najlepszy wybór!

31 października 2009, O różnicach chińsko-niechińskich

Godzina 12.37 – zza okna słyszę brzęk naczyń, które moja pani fangdong (= osoba, u której wynajmuję pokój) właśnie zmywa po obiedzie. Wszyscy Chińczycy są już albo po obiedzie, albo właśnie go kończą, albo w ostateczności – jeszcze spożywają. A ja – waiguoren, człowiek „z zewnątrz”? No cóż, dziś zachowuję się jak prawdziwy ufoludek: wstałem o 11-ej i do obiadu mi jeszcze daleko. Przekąszam tymczasem suszone i przyprawione paski wołowiny, które właśnie kupiłem u mego pana fangdonga (oprócz wynajmowania pokojów, moi właściciele zajmują się również prowadzeniem niewielkiego sklepu spożywczego, a także niańczeniem pięciomiesięcznego wnuka). Takie suszone mięsko to rodzaj snaka, ale waigoren to waiguoren – nawet niejedzenie obiadu w porze obiadu nie może już zdziwić co bardziej obytych z przybyszami ze świata zewnętrznego Chińczyków.

Wszyscy wiedzą, że waiguoren to generalnie dziwne stworzenie. Nie dość, że ma długi nos, a często również wariackie upierzenie (żółte włosy!!! mater dolorosa!) i wyblakłe oczy (niebieskie!), to jeszcze zachowuje się zupełnie inaczej niż normalny człowiek. Pałeczkami posługuje się, jakby miał 2 latka i wyrodną matkę, która ma w nosie wychowanie potomka. Miażdżone kości wyławia z zupy i z oburzeniem odkłada na bok, zamiast wyssać z nich z lubością pożywny szpik. Na plaży rozbiera się prawie do naga i wyleguje w prażącym słońcu, zamiast pozostając kompletnie ubranym, moczyć tylko stopy w morzu. Kobieta-waiguoren nigdy nie nosi parasolki, kiedy słońce daje po garach – najwyraźniej musi być głupia, skoro ewidentnie nie dba o swoją skórę (przecież w ten sposób szybko stanie się brązowa! ohyda! no i skóra się szybciej starzeje!). O częstym zaniedbywaniu właściwej pory posiłków już wspomniałem: śniadanie ok 7-8 rano, obiad o 11.30-12.30, kolacja najpóźniej o 18. Można oczywiście coś przekąsić i o 23-24, ale normalna kolacja ma być o 18 i basta!

Po przyjeździe do Xiamen zatrzymałem się na parę dni u Elisy. Oboje szukaliśmy pokoju, a właściwie dwóch osobnych pokojów, gdyż nasz związek jest na tyle młody, że uważaliśmy, iż na zamieszkanie razem jest zdecydowanie za wcześnie. Szukaliśmy tu i tam, w tej wsi i w tamtej, obejrzeliśmy mnóstwo lokali i summa summarum… zakochaliśmy się w pewnym dwupokojowym mieszkaniu we wsi Zengcuoan (mówię tu o wioskach w sensie przenośnym; to po prostu dzielnice Xiamen, ale zabudowane w stylu niemiejskim – kilkupiętrowe domy jednorodzinne, zazwyczaj z pokojami pod wynajem – i z trzodą błąkającą się po uliczkach (parę krów i kóz, mnóstwo psów, kury, kaczki, gęsi, koty, myszy). Gdy tylko zobaczyliśmy to mieszkanko, wizja niewspólnego zamieszkiwania wzięła w łeb i z miejsca się wprowadziliśmy. Nasza pani fangdong – Xiao Li (czytaj „siao li”; proszę nie zważać na dominującą w polskich mediach – głównie sportowych – koncepcję, jakoby chińskie „x” należało wymawiać jako „ks”; na tej samej zasadzie Deng Xiaoping, polityk który wprowadził Chiny na tory ekonomii kapitalistycznej, rozwijającej się bujnie – znowu wbrew potocznym polskim wyobrażeniom – w Kraju Środka, to nie „deng ksiao ping”, a „deng siao ping”) – ochrzciła nas w nieświadomości swojej „mężem” i „żoną”, i tak już pozostało. To jest – tak już pozostało przez niecałe dwa tygodnie.

W trakcie owych dwóch tygodni nastąpił bowiem rozwód. Pierwotna intuicja okazała się jednak słuszna – wspólne zamieszkiwanie nie wyszło naszemu „małżeństwu” na zdrowie. Zaczęliśmy szukać dwóch NAPRAWDĘ osobnych pokojów, po czym zerwaliśmy ze sobą w polsko-włoskiej atmosferze wzajemnej sympatii, przyjaźni i zrozumienia.

Blog, na pisanie którego się porwałem, ma dotyczyć z grubsza rzecz biorąc mojego doświadczenia Chin, dlatego wątki romantyczne ograniczam do minimum (może kiedyś porwę się na stworzenie harlekina? heheh). Nie sposób jednak pominąć ich całkowicie, bo jednak składają się na owoż doświadczanie przeze mnie Kitaja.

Wprowadzając się do domu Xiao Li, zapowiedzieliśmy że będziemy tam mieszkać przez co najmniej rok akademicki. A teraz co? Jak tu wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji?? Zwłaszcza, że pokoje, do których chcieliśmy się przeprowadzić, są w tej samej wsi… a wieś to wieś, każdy wie wszystko o wszystkich! Nasz rozwód był kwestią nie do ukrycia.

Najlepsze rozwiązanie to proste rozwiązanie. Po co dodatkowo komplikować coś, co i tak już jest skomplikowane? Walnęliśmy więc prosto z mostu: Xiao Li, wyprowadzamy się. Fangdong zrobiła wielkie oczy: dlaczego?? Hm… chcemy zamieszkać osobno. Żeby jakoś pomóc Xiao Li ogarnąć sytuację, wyjaśniłem, że Elisa nie jest moją żoną, a dziewczyną i że mamy odmienne obyczaje codzienne – ona kładzie się spać, kiedy ja jestem w rozkwicie jawy i vice versa (co jest niezupełnie zgodne z prawdą, ale…). Xiao Li tarzając się ze śmiechu, pokiwała głową ze zrozumieniem w oczach: wy, obcokrajowcy, jesteście tacy dziwni… zupełnie odmienni niż my. Mnie samemu wydaje się, że sytuacja zostałaby uznana za dziwną na całym świecie, nie tylko w Chinach… ale zatrzymałem tę opinię dla siebie. Czasem jednak warto być waiguorenem: szufladka, pozwalająca łatwo zrozumieć niełatwe sprawy. Następnego ranka przez otwarte okno mego pokoju dobiegł mnie głos Xiao Li: opowiadała sąsiadce o swych dziwacznych lokatorach, znajdując w tym wyraźną radość. Ho, ho, więc stajemy się sławni w Zengcuoan! Potem słyszałem naszą historię jeszcze kilka razy – Xiao Li raczyła nią najwyraźniej każdego, kto się nawinął… Sądzę, że przejdziemy do annałów rodzinnych naszej fangdong i jestem pewien, że baśń o cudakach zza siedmiu gór i siedmiu mórz będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie… na wieki wieków, amen.

Status dziwaków-waiguorenów nie uchronił nas jednak przed skutkami finansowymi naszej decyzji: Xiao Li nie zgodziła się zwrócić nam nieprzemieszkanych pieniędzy (na szczęście zapłaciliśmy tylko za jeden miesiąc i nie daliśmy depozytu). Elisa wyprowadziła się pierwsza, a ja zażywałem sobie luksusów mego dwupokojowego pałacu prawie do końca miesiąca. Ach, to były piękne dni… Mogłem spacerować po mieszkaniu, przysiadać a to na sofie w salonie, a to na plastikowym krzesełku w sypialni, wyciągać się na wielkiej leżance, serfować po internecie przy jednym biurku, a uczyć się przy drugim… Łezka w oku mi się kręci.

Pokój, w którym mieszkam obecnie, nie jest zły. Tylko że mały! Chodzić mogę po ścianach, bo podłogi na ten cel brakuje. Mam sympatyczną łazienkę z widokiem na gęsi. Okno mego pokoju wychodzi na wewnętrzne podwórko i ciągle mam wrażenie, że nie jestem tak zupełnie sam… oj, to zachodnie skrzywienie na punkcie prywatności! Niby nikt mi tu specjalnie nie zagląda, ale i tak noszę się z zamiarem wymiany plakatów zaklejających szyby w oknie na zasłonkę. Jeśli chcę poczuć, że jestem sam, muszę zamknąć okno (błogosławione plakaty), ale w ten sposób odcinam sobie dostęp powietrza i od razu zaczynam się nieznośnie pocić (koniec października w Xiamen – 35 stopni w dzień). Tak, zasłonka uratuje mi życie, a przynajmniej przywróci równowagę mojej zachodniej psychice.

Zanim się wprowadziłem, postanowiłem pomalować pokój. Moja nowa fangdong, Xincai Ayi, była zdziwiona pomysłem: przecież ściany są czyste! Owszem – zgodziłem się z nią bez wahania – ale i tak wolałbym zmienić kolor tych żółtych plam nad łóżkiem i ciemnoszarych plam w kątach pokoju na biały! Dodałem, że pomaluję sam, bo lubię malować. Fangdongowie przełknęli moją decyzję (waiguoren!) i zaproponowali, że kupią mi ekologiczną farbę i pędzel. Zapłacę za tyle farby, ile zużyję, pożyczą mi drabinę, a pędzel po użyciu przejdzie na ich własność.

I tak się stało. Pan fangdong postanowił mi jednak nieco pomóc w malowaniu. Rozcieńczył farbę kapką wody, umoczył pędzel i zamaszyście pomachał nim po ścianie. Farba maźnęła pierwszy punkt styku pędzla ze ścianą i powiedziała „dość” – reszta zamaszystego ruchu okazała się bezproduktywna, gdyż farba była po prostu za gęsta. Zasugerowałem dodanie większej ilości wody. Pan odmówił. Widocznie masowanie ścian suchym pędzlem jest lepsze niż babranie ich farbą? Jednak obstawałem przy swoim – wody! więcej wody! Teraz już oboje fangdongowie – mąż i żona – nie mogli się nadziwić mojej głupocie i totalnemu brakowi doświadczenia malarskiego. Pan pomasował metr kwadratowy ściany, pani – kolejne pół metra kwadratowego i nareszcie sobie poszli. Dolałem wody. Pomalowałem pokój. Następnego dnia Xincai Ayi przyszła obejrzeć rezultaty. Zaniemówiła na chwilę. Biel ścian była porażająca. No to widzę, że z pana fachowiec! – powiedziała wreszcie. Ach, ach, dziękuję, ale nie przesadzajmy… – odparłem, skromnie spuszczając wzrok. (Muszę na marginesie dodać, że rezultaty moich działań malarskich wcale nie są powalające – na ten przykład nawet mi przez myśl nie przeszło, by zawracać sobie głowę gipsowaniem rys; białe? białe! to i wystarczy!).

Po dwóch tygodniach od początków rozpadu pożycia pozamałżeńskiego i trzech dniach od ostatecznego rozstania, między Elisą i mną wszystko wróciło do rajskiego stanu sprzed kryzysu. Tak więc znowu jesteśmy parą i żyjemy sobie długo i szczęśliwie, aczkolwiek w dwóch osobnych mieszkaniach. Tak jest lepiej. Wreszcie możemy do siebie tęsknić i umawiać się na romantyczne randki przy księżycu.

Pół do czwartej – moi sąsiedzi są już po obowiązkowej poobiedniej drzemce. Ten akurat zwyczaj i ja od pewnego czasu namiętnie kultywuję. Koło południa upał jest nieznośny, senność zwala człowieka z nóg, a poza tym doszedłem do wniosku, że nasz staropolski obyczaj „wiązania sadła” po posiłku ma dużo sensu. Człowiek czuje się ociężały, potrzebuje energii na strawienie posiłku, więc po co dodatkowo się z niej okradać, lecąc od razu do jakichś tam obowiązków? Godzinka drzemki i znowu czujesz się świeży jak skowronek o poranku. Uważam, że właściciele firm w Polsce powinni się nad tym poważnie zastanowić: wolą przy warsztacie (biurku, młotku, gdziekolwiek) ociężałego pracownika, który i tak jest totalnie nieefektywny, czy rześkiego i pełnego energii – po dobrze „zagospodarowanym” lanczu (w Polsce się chyba teraz lancze jada około połowy dnia?). Postuluję wprowadzenie w Polsce przerw na drzemkę polanczową! Zupełnie serio.

W kolejnej notce napiszę o swoim nowym zawodzie i o tym, jak wbrew swej woli inkulturowałem chińską młódź wrażą amerykańszczyzną. A tymczasem idę się rozciągnąć na leżance...

29 października 2009, Xiamen

Jak to?! Już miesiąc jestem w Chinach, wydarzyły się tysiące rzeczy, a mój dziennik o tym wszystkim milczy?! Muszę mu przemówić do rozumu. A jeśli to nie pomoże, nie będę miał innego wyjścia, jak tylko odbyć zasadniczą rozmowę z moim własnym, prywatnym i osobistym leniem! (Na wszelki wypadek już zaopatrzyłem się w lusterko, by przeprowadzić tę rozmowę w cztery oczy).

Teraz powiem tylko, że zdążyłem się już kilka razy przeprowadzić, zmienić zawód, rozstać z kobietą i ponownie się z nią „zstać”. Nie zdążyłem natomiast zarejestrować się na uczelni (zaczynam naukę od 1 listopada, więc jeszcze mnóstwo czasu…), ani na policji (cudzoziemcy muszą mieć coś w rodzaju meldunku na lokalnym komisariacie).

Gonią mnie pilne sprawy (randka), w związku z czym niniejszym kończę dzisiejszy wpis.

26 września 2009, Pojutrze ruszam do Chin

Pojutrze ruszam do Chin. Prawie wszystko zapięte na ostatni guzik – zaproszenie z uczelni jest, wiza w paszporcie jest, badania lekarskie porobione (nie bez przebojów, gdyż formularz zaświadczenia jest po angielsku – oraz po chińsku, ale ten szczegół można ze zrozumiałych względów pominąć – a „moja” polska przychodnia rejonowa nie dysponuje medykami znającymi ten język), ciuchy, które ze sobą zabieram, właśnie skończyły się prać i wiszą już sobie grzecznie na sznurkach suszarki, mamona minutę przed zamknięciem kantoru wymieniona na dolary (o finansach – podejrzewam – będzie w tym dzienniku więcej, bo światowy kryzys ekonomiczny dotknął i mnie osobiście, i nie był to dotyk zbyt czuły!), miejmy nadzieję, że nie fałszywe, głowa na zapas nabita – zachłannie pożeraną przez ostatni miesiąc – literaturą piękną polską (by na obczyźnie nie zapomnieć zbyt szybko ojczystego języka w gębie), wódka miodówka dla fangdongów, tj. państwa, u których w zeszłym roku wynajmowałem pokój, kupiona. O czymś zapomniałem? Nie szkodzi, kiedyś na pewno sobie przypomnę, choćby nawet i po powrocie na ojczyzny łono w lipcu przyszłego roku.

Co mi strzeliło do głowy z tymi Chinami? Trudno powiedzieć, co strzeliło, ale utkwiło tam mocno. A kiedy strzeliło? Gdy jakieś sto lat temu, w czasach podstawówki, obejrzałem „Klasztor Shaolin”. Najpierw przez całe wieki nie mogłem pozbyć się kręćka na punkcie kung fu, a potem kręciek ekspandował i przeobraził się w kręćka ogólnochińskiego. Wszystko, co chińskie, stało się święte, piękne i godne pożądania. A warto wspomnieć, że było to jeszcze zanim na świecie pojawiła się tania chińska elektronika i chińska cudowna przyszłość gospodarcza. Kręciek ten był – w ówczesnych realiach – całkowicie niepraktyczny i zmuszał moje otoczenie do częstego wzruszania ramionami (nigdy nie udało mi się na tyle szybko odwrócić, by dostrzec, czy otoczenie nie stuka się aby w czoło, gdy odwracam się plecami i nie patrzę, ale niewykluczone, że to właśnie robiło). Pielęgnowałem kręćka w miarę możności, a to w sekcji ving tsun kung fu, a to na studiach religioznawczych (tak, tak, poświęciłem mu magisterkę), a to robiąc wszystko, by w końcu pojechać do Kraju Środka i wreszcie DOTKNĄĆ temi własnemi palcami.

Po raz pierwszy dotknąłem pięć lat temu. Dostałem roczne stypendium na naukę języka. Pojechałem do Nankinu. To temat na osobny dziennik, jednak niestety takowego wówczas nie prowadziłem i zachowały mi się z tego czasu jedynie nieliczne mejle, pisane w dzikim amoku do znajomych, przyjaciół i krewnych. Pewnie je kiedyś odnajdę i dołączę do niniejszego dziennika.

Po raz drugi dotknąłem w lutym tego roku, gdy – uprzednio zapracowawszy na Zachodzie w pocie czoła i bólu kelnerskich stóp – opłaciłem półroczną naukę na siameńskim uniwersytecie. To też temat na osobny dziennik, ale w tym przypadku nawet mejli nie pisywałem, pochłonięty chłonięciem Chin, więc nie mam innego wyjścia, jak tylko kiedyś przymierzyć się do odtworzenia przebiegu wydarzeń i wrażeń na podstawie zapisów w ulotnej pamięci. Z Xiamenu zostało mi za to więcej zdjęć niż z Nankinu – dołączę je do bieżących zapisków. A co najważniejsze – zostały mi stamtąd nie tylko wspomnienia i zdjęcia, ale także – przede wszystkim! – niewiasta. Przed wyjazdem znajomi mnie przestrzegali: tylko się nie zakochaj w jakiejś Chince, bo zostaniesz tam na zawsze. Usłuchałem przestróg: zakochałem się w studiującej w Xiamenie Włoszce. I zostaję w Chinach – aczkolwiek pewnie nie na zawsze. Na razie na rok, potem – zobaczymy.

PS. (10.01.2010) Trochę tu nakłamałem. Prowadziłem przez chwilę innego bloga, gdzie jest trochę zapisków i z Nankinu, i z zeszłego semestru w Xiamenie. Oto link dla zainteresowanych: Nankin 2004/05, Xiamen wiosna 2009

28 września 2009, lotnisko im. Chopina w Warszawie

Jakie nieszczęścia mogą znienacka spaść na kogoś, kto właśnie wyrusza w daleki świat? Wczorajszego wieczora galopowały mi przed oczami wyobraźni kolejne punkty listy nieszczęść i kłód upadających w ostatniej chwili pod nogi. A więc może się zdarzyć, że:

1.taksówka, która ma cię zabrać na przystanek busu do Warszawy, nie przyjedzie, bo korporacja taksówkarska właśnie tej nocy splajtowała, albo w ogóle nie istnieje, a ktoś po prostu robi głupie kawały, odbierając w jej imieniu telefony i rzekomo wysyłając taksi na zamówioną godzinę,

2.busik, którym masz w środku nocy ruszyć do Warszawy, nie przyjedzie, by cię zabrać, bo będzie miał po drodze wypadek,

3.rezerwacja biletów lotniczych okaże się fałszywa – nic dziwnego, skoro robiłeś ją przez nieznaną sobie firmę rezerwacji online,

4.dolary, które mają zapewnić ci ryż powszedni przez pierwszy miesiąc życia na obczyźnie, okażą się jak wyżej, bo o ile kołnierzy Mao Zedonga na chińskich banknotach namacałeś się do syta, o tyle kołnierze Lincolna są ci raczej (wstyd przyznać?) obce.

Możliwe, że punktów na liście było więcej, ale mój umysł – produkujący je w nocnym amoku wymuszonej przygotowaniami do podróży bezsenności – nie zachował ich dla potomności. I całe szczęście.

Taksówka przyjechała. Busik też (ha! ale spóźnił się całe 10 minut!). Rezerwacja – przynajmniej do Budapesztu (pierwsza przesiadka) – okazała się dla czekinującej mnie pani jak najbardziej strawna. Zgryz dolarowy potrwa zapewne aż do Xiamenu, no chyba że mi się wcześniej znudzi.

Nigdy nie widziałem Budapesztu. I nie zobaczę. Przynajmniej nie dzisiaj. Trzy godziny pomiędzy lotami to jednak za mało na wyściubienie nosa poza lotnisko.

Za chwilę będą nas wpuszczać na pokład samolotu. Pogoda dopisuje. Bon voyage!

PS. Elisa twierdzi, że podkradłem jej pomysł z tym pisaniem dziennika z Chin – nie wierzcie w to! Zdecydowanie dementuję i zaprzeczam. To ja byłem pierwszy!