22/09/2010
W nocy z niedzieli na poniedziałek (19/20.09.2010) dotarł do nas – po wytraceniu swego głównego impetu w uderzeniu na Tajwan – tajfun “Fanapi” (凡亚比). Potrwał jeszcze przez większą część poniedziałku, ale w ciągu dnia był jeszcze słabszy niż w nocy. Jedynka w pięciostopniowej skali (na Tajwanie miał moc dwójki).Na uczelni oraz w mojej szkole angielskiego odwołano zajęcia. Ale większość firm pracowała normalnie.
O ile wiem, nikt nie został ranny.
Kiedy szedłem w niedzielę po południu wzdłuż plaży, pracownicy jednej z nadmorskich restauracji zakładali deski na okna wychodzące na morze i układali worki z piaskiem przed wejściem do lokalu. I słusznie, bo trochę szkód materialnych tajfun spowodował.
W śródmieściu na niektórych ulicach widziałem powyrywane całkiem spore gałęzie i kilka wyrwanych drzew. Na innych ulicach – całkiem blisko tych, na których sobie Fanapi poszalał – drzewa stały zupełnie nietknięte.
W poniedziałek po południu ciągle jeszcze podwiewało i popadywało, ale to była już końcówka tajfunu. Wyszedłem nad morze popstrykać zdjęcia. Restauracja, która się tak zabezpieczała, była nieruszona, ale deptak tuż obok niej miał sporo powyrywanych desek.
U mnie we “wsi” na uliczkach do tej pory walają się gałęzie. Dziś (tj. we wtorek) popołudniu zaczęto sprzątać gałęzie z plaży. Poniszczone części deptaka do tej pory tylko odgrodzone taśmą bezpieczeństwa (którą i tak wszyscy, łącznie ze mną, ignorują), prace naprawcze jeszcze nie zaczęte.
Nie mogę wrzucić zdjęć, bo mój komputer z jakiegoś tajemniczego dla mnie powodu nie widzi zawartości aparatu (widzi sam aparat, ale pokazuje, że nic w nim nie ma). Jeśli przypadkiem ktoś wie, co z tym fantem zrobić, będę wdzięczny za pomoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za przeczytanie tego posta i chętnie przeczytam Twój komentarz!