Wklejam zapowiedziane wcześniej mejle, jakie pisałem z Nankinu. Nie poprawiałem interpunkcji i nie dodawałem polskich “ogonków” do liter, bom leniwy… Mam nadzieję, że da się czytać mimo to…?
8 wrzesnia 2004
juz mi sie zaczely normalne zajecia, zegnaj przygodo, witaj szkolo! ;(
siedze teraz w kafejce internetowej (wangba), kafejka to wlasciwie nie jest, raczej niewielka HALA z 70 kompami, graciorami takimi, no i z wygladu mordownia. chadzam tu ostatnio stale, bo zawsze sa wolne miejsca, tanio (2 y = 1 zl) (w szkolce mozemy surfowac do woli… za jedyne 4 y za h!!! zdzierstwo).
dzis trafilem w sam srodek awantury miedzy czterma – w porywach szescioma – klientami a obsluga. w zyciu nie slyszalem tylu naraz tak histerycznie wrzeszczacych na siebie ludzi! trwalo to z 15 minut, a przyszedlem w trakcie… mi by juz dawno od tylu wrzaskow siadlo gardlo, a oni widac maja zelazne ;)
dzis za 4 y zjadlem na obiadzik ryz z zielenina a la lebioda (?), mieskiem, grzybkami i sadzonym jajkiem. Maja tu zwyczaj podawania do ryzu, w drugiej miseczce, jakby zupy, czasem z “okami”, czasem bez, ale z zielenina, do popijania. jesli ryz jest goracy, to taka chlodnawa zupka bardzo wspomaga przelykanie ;)
a pisalem juz o dzieciecych spodenkach? urok takich ubranek polega na tym, ze maja w kroku rozciecie: znakomicie to ulatwia zalatwianie i pozwala utrzymac pupe w stanie nieodparzonym, jak przy pieluchach (?) ;)
mialem napisac o taiji.. i tancach a parku. moze 60-letni facet cwiczy sobie forme taiji na jednym trawniczku, dzieci sie bawia na drugim, a na placyku wylozonym kamieniami, pare osob sobie tanczy walce do muzyki z magnetofonu, wlasciwie to bardziej chyba cwiczy… czy to jest u nas do pomyslenia? u nas parki nie sa za bardzo dla ludzi, tj. mozna pospacerowac, posiedziec, pojezdzic na rolkach i TYLE…
8 wrzesnia 2004
Nimen hao!
Rowno tydzien temu wyjezdzalem do Chin. Do niektorych osob pisalem na biezaco i goraco, choć ciagle jakis “nieco” ogluszony nowoscia sytaucji i nowoscia “tego – chinskiego – swiata”. Powoli przywykam i moge myslec trzezwiej, nie az tak lapczywie… ;)
Sprobuje od czasu do czasu opisac, co sie tu dzieje, co widze i slysze (a czasem moze nawet, co rozumiem ;)
Wczoraj zaczelismy zajecia, i juz jest sporo roboty. Wiec dzis tylko szybciutki wstep.
Jestem w Nankinie, ok. 320 km od Szanghaju, w prowincji Jiangsu. Tym, co mnie tu od razu uderzylo, jest to, ze tu wszystko jest jakby dla ludzi: parki, w ktorych sie tanczy, cwiczy kungfu, gra w karty czy madzionga, parkany, które mozna przeciez wykorzystac jako suszarnie prania, krawezniki, na których mozna sobie przysiasc, by odpoczać po meczacym marszu… ;)
Jestem tez oczywiscie pod duzym wrazeniem jedzonka, taniego i bardzo dobrego. Kulinarne szczegoly zostawie na pozniej ;) , ale od razu moge powedziec, ze warto sie stolowac w przydroznych, czesto ruchomych knajpkach, serwujacych przepyszny makaron, ryz, pierozki czy drobne szaszlyczki – wszystko w przeroznych kombinacjach, z rozmaitymi dodatkami itp. i za bardzo niskie ceny, od 2 do 6 y.
9 wrzesnia 2004
hej! hej!
gdy wczoraj wchodzilem do kafejki, trwala tam akurat straszliwie glosna (nawet jak na Chiny, ktore generalnie wydaja mi sie “ciut” glosniejsze niż Marszalkowska w godzinach szczytu) awantura pomiedzy grupka niezdowolonych klientow (domyslam sie, ze moglo chodzic o zle policzony czas korzystania przez zainteresowanych z netu..) a laobanem i jego zona, tj. wlascicielami. awantura awanturą, pomyslalem, nawet ciekawe doznanie: te strasznie jak na moje uszy wysokie dzwieki, kojarzace mi sie tylko z czysta histeria… laobanica oderwala sie na chwile od klotni i z usmiechem mnie obsluzyla, tj. zainkasowala jak zawsze zastaw w wys. 10 y (1 yuan to ok. 50 groszy) i zakrzyknela (oni tu tylko krzycza), przy ktorym kompie mam usiasc. machnela reka, by sie nie wpisywac tym razem do ksiegi gosci (o ksiedze gosci napisze jeszcze za chwile)… siadlem i pisalem sobie mail za mailem, towarzystwo w miedzyczasie przestalo sie klocic, tyle ze jeszcze w trakcie awantury jeden z zapalczywszych klientow (oczywiscie zakrzyknawszy) wyciagnal komorke i zaczal dzwonic, na co nie zwrocilem specjalnej uwagi. zatopiwszy sie w mailach zapomnialem juz o calej aferze, minela moze godzina, gdy wtem poczulem czyjes czarne (niechybnie) oczeta na swoim monitorze, zerkam – a jakze, jakis gostek stoi i się bezczelnie gapi. ale jako ze oni sie tu non stop gapia (nie tylko na laowaiow, na siebie nawzajem tez, taki zwyczaj, do ktorego sie juz przyzwyczailem i ktory nawet sam zaczlem stosowac w celach poznawczych oczywiscie ;) ), zignorowalem natreta i pisalem dalej. po chwili pan wzial krzeselko i … po prostu sie do mnie przysiadl. zbaranialem, nie ukrywam. zapytalem go delikatnie, nieco lamana chinszczyzna, czy chcialby moze usiasc akurat przy tym kompie i czeka, az zwolnie miejsce? o swieta naiwnosci! pan popatrzyl na mnie bystrzej, usmiechnal sie cieplo i powiedzial lamana angielszczyzna “no”, czyli ze nie, nie, niech sobie nie przeszkadzam… wtedy do mego steranego umyslu dotarlo: pan nie byl tu prywatnie…. telefon zapalczywego klienta musial byc po prostu msciwym donosem do sluzb, taka mala swinka podlozona wlascicielom kafejki… zachowujac zimna krew dokonczylem spokojnie (hm) swoje maile, a pan wpatrywal sie tak intensywnie, jakby nie tylko rozumial, co pisze (pisalem po polsku), ale i jakby go to nadzwyczaj wciagnelo, od czasu do czasu siorbiac zielona herbatke ze specjalnego sloiczko-szklaneczki (nosi sie tu takie sprzety ze soba, by herbatke miec pod reka..) skonczylem tylko chwilke przed planowanym czasem ;) pan, straciwszy u mnie pasjonujaca lekture, przeniosl sie do jakiegos klienta siedzacego na czacie, gdzie wczesniej juz inny pan (bylo ich dwoch) podczytywal milosne wyznania klienta… wyszedlem nie powiem, ze z sucha koszula na grzbiecie, aczkolwiek nic sie w zasadzie nie wydarzylo. ot, rutynowa kontrola… i jeszcze slowko o ksiedze gosci. nie ma problemu z siecia: jest dostepna i tania (2 – 4 y za godzine w kafejach), ale trzeba sie spisywac z paszportu (obcokrajowcy) lub dowodu osobistego (miejscowi).
12 wrzesnia 2004
Jesli idzie o “kwestie laowaiow”: w najblizszej okolicy kampusu nikt sobie nami – obcokrajowcami – nie zawraca glowy, przywykli. Ale juz pare ulic dalej, albo nie na glownych wielkich ulicach, lecz w mniejszych, takich z “chinskim klimatem”, jest inna inszosc. Patrza wprost i bez zenady, niemal zjadaja wzrokiem (nawet laowaia o tak “nordyckiej urodzie”, jak ja ;) , dosc czesto mowia ci “hello!” (nic poza tym nie umieja po ang.). wczoraj wybralem sie dosc daleko od kampusu, na slawetny wielki most na Jangcy, laczacy “moje” poludnie z polnocna czescia miasta; sporo tam ludzi z prowincji, co widac po strojach, opalonych facjatach, tobolach… i tam to juz nawet z auta ktos do mnie trabil, dosc dlugo, zanim sie zorientowalem, ze to do mnie (bo tu wszyscy ciagle trabia), po to tylko, by do mnie zamachac i radosnie zakrzyknac “hello”! swoja droga pomyslalem sobie, ze nie musze podtrzymywac stereotypu anglojezycznego laowaia i zaczalem eksperymentanie odpowiadac “czesc!” ;)
**
Jak przed chwila napisalem, pojechalem wczoraj na Wielki Most na Rzece Jangcy, dume komunistycznego budownictwa, wielka konstrukcje o dwoch poziomach: wyzszy sluzy dla ruchu samochdowego, nizszy – kolejowego. Pono zanim wybudowano ten most, nie bylo bezposredniego polaczenia kolejowego Szanghaju do Pekinu. W naiwnosci swojej myslalem, ze przy okazji zajrze tez do “pobliskiego” parku Daqiao gongyuan… niestety, odleglosc jest rzecza wzgledna: okazalo sie, ze jedynym sposobem, aby szybko dotrzec z mostu do parku, jest.. skoczyc (wys. jakichs 15 pieter, mysle). tak wiec, umeczony dniem, zrezgynowalem i postanowilem wrocic w akademikowe pielesze. zaczalem sie rozgladac za przystankiem autobusowym i to byl blad, natychmiast bowiem zjawil sie kolo mnie jakis smagly pan na motocyklu (nie, tym razem nie zadne sluzby ;) , dopytując sie, czego poszukuje i ze on mi pomoze… wreszcie okazalo sie, ze jest to hm, jakby go nazwac, motocylowy taksowkarz? i ze proponuje mi dowiezienie mnie na tylnym siedzeniu na sama Beijingxi lu, tj. ulice, na ktora chcialem trafic. Wywinalem sie z tej propozycji, ale stracilem chyba z pol godziny, podczas których pan, jego swoch kolegow-mototaksowkarzy i pani z kiosku “ruchu” debatowali, jak by mi tu pomoc… a ja staralem sie po prostu byc grzeczny i nie smialem im powiedziec wprost, ze nie chce pomocy, ze radze sobie jakos, dzieki ;)
**
W chyba przewodniku Pascala wyczytalem, ze aby poruszac sie po Chinach autem, trzeba miec zrobione chinskie prawo jazdy, “normalnego” miedzynarodowego nie honoruja. mogloby sie to wydawac absurdalne, ale… uwazam, ze ma to gleboki sens. Otoz tu sie jezdzi calkiem inaczej: swiatla sa bowiem moze pewna wskazowka, ale na pewno nie scisla wytyczna co do tego, jak sie zachowywac w danej chwili na jezdni. tak wiec jedzie sie, kiedy sie da, czasem – kiedy sie uda komus zajechac droge i go przyblokowac, czasem kiedy uda sie wyprzedzic pieszego czy rowerzyste… wyglada to na wolnoamerykanke (wolnachinke??), ale nie jest to chyba chaos. chodzi tu chyba o gleboka forme medytacji: jeśli wylaczysz logiczna operacjonalizacje docierajacych do ciebie w danym momencie danych i zdasz sie na swoje pierwotne, najglebsze ja, na ten zyciowy INSTYNKT, odnajdziesz nurt, prawidla, reguly poruszania sie po tutejszych ulicach… ;)
**
Wywolalem dzis pierwszy film, robiony czesciowo w Chinach i …nieopatrzenie poszedlem obejrzec sobie fotki do baru … przy sniadanku. no coz, to tylko taka impresyjka: natychmiast dwie panie podkuchenne i pan starszy kuchenny wylegli ze swoich stanowisk, by familijnie przylaczyc sie do ogladania fotografii… atmosfera byla mila, naprawde… Jeszcze sie nie moge przyzwyczaic, ze tu sie wszystko robi razem… Ze prywatnosc to dziwaczny zachodni wymysl.
Na dzis tyle wrazen. Ide poszukac pobliskiego parku (co moze byc wyprawa nie lada, biorac pod uwage moj brak przyzwyczajenia do tut. odleglosci.. na mapie wyglada to w miare ok)
20 wrzesnia
nie ma tu pocztowek! chcialem wyslac do kilku osob, ktore nie maja adresow mailowych, a tu guzik: pytalem i na poczcie, i w kioskach, i w sklepach papierniczych, no wszedzie, meiyou meiyou (nie ma, nie ma!)! i jeszcze jacys zdziwieni. a gdzie moge kupic? glebokie zastanowienie: nie wiem…
29 wrzesnia 2004
Ostatnio nie mam jakos okazji i czasu na zwiedzanie, zaczela sie szkolna rutyna… wiec i nie bardzo mam, co opisywac. Z ciekawostek: bylismy dzis na Swiatowym Dniu Chodzenia, nie bylo zajec, rano autokary zabraly nas sprzed szkoly na miejsce ogolnomiejskiej zbiorki, mnostwo ludzi, baloniki, przemowienia, zespoly kobiet z bebnami przygrywajace do taktu, telewizja. no i po owych przemowieniach ruszylismy spacerem po murze miejskim (ktory nota bene jest ponoc jednym z dluzszych murow miejskich w Chinach i chyba tez na swiecie), az po grobowce Mingow. stamtad wrocilismy autokarami do domu. a w ogole to dostalismy na te okolicznosc darmowe sniadanie oraz kupony na 5 y do wykorzystania w szkolnej stolowce. i koszulki. ;)
a wczoraj zbiegly sie dwa swieta: Swieto Srodka Jesieni i urodziny Konfucjusza. Jesli chodzi o to drugie, to o ile wiem, uroczystosci odbywaja sie w glownej konf. swiatyni – w miejscu urodzenia mistrza Konga, Qufu w prow. Shandong. tu – albo nic sie nie dzialo, albo bylo to na tyle male, ze nie dostrzeglem. w Swieto Srodka Jesieni je sie tzw. ksiezycowe ciasteczka (nadziewane roznorodnie) – okragle jak ksiezyc w pelni. ludzie rzeczywiscie wczoraj hurtowo kupowali owe ciasteczka, ale procz tego tez jakos niewiele sie dzialo. Może wiecej zakochanych par patrzylo w ksiezyc w parku? ;) (to tradycja tego swieta)
1 pazdziernika
Dzis pierwszy pazdziernika, najwazniejsze swieto Nowych Chin. Spodziewalem sie, ze jakos bardzo to bedzie widac. Ponoc wszyscy w tym czasie wyjezdzaja z miasta, biletow nie mozna dostac, straszne kolejki (pomijajac fakt, o ktorym wczesniej chyba pisalem, ze w Chinach nie istnieja rzeczywiste “kolejki”, tylko “klebiace sie tlumy”), koniecznosc rezerwacji z dwutygodniowym wyprzedzeniem itd. Bez najmniejszego problemu i kolejek kupilem dzis bilet (co prawda na niedziele, o wczesniejsze nie pytalem; no i co prawda w hotelu, a nie na dworcu) do Szanghaju. My, studenci, od dzis mamy “swiateczny dlugi weekend” (az do 7ego), spodziewalem sie, ze wszyscy koncza prace, a zaczynaja zasluzony swiateczny odpoczynek. Nic podobnego. Wszystko pootwierane, sklepy, fryzjerzy, muzea, banki… Zupelnie jak codzien. Jedyne, co sie dzis od razu rzuca w oczy, to powywieszane wszedzie, na kazdej niemal klamce, flagi panstwowe. I tyle tylko oznak swieta udalo mi sie dostrzec.
***
Wybralismy sie dzis z kolega do Muzeum Masakry Nankinskiej. To w Polsce i w ogole w Europie malo znany kawalek historii. To “nie nasza” historia.. Pod koniec 1937 roku wojska japonskie sforsowaly mury otaczajce Nankin i zajely miasto. Bardzo brutalnie obeszly sie z mieszkancami, nie tylko z zolnierzami, ale przede wszystkim z cywilami. W bardzo krotkim czasie Japonczycy zamordowali ponad 300 tys. osob, w ciagu pierwszego miesiaca okupacji miasta zgwalcili ponad 20 tys. kobiet. Grzebano ludzi zywcem, rozstrzeliwano, dzgano bagnetami, scinano glowy samurajskimi mieczami. W muzeum sa nie tylko fotografie, dokumenty i przedmioty typu ubran, broni, miseczek na ryz itd. Sa tez same ofiary.
Tu, gdzie jest teraz teren ekspozycji, bodajze 15 lat temu archeolodzy odkopali jeden ze zbiorowych grobow z czasow Masakry. Czesc swego znaleziska pozostawili na miejscu, otoczyli je tylko szklana gablota. Kanalizacyjna rura, do ktorej w rzadku, jedno obok drugiego, “przytulaja sie” trzy ludzkie ciala… i chaos innych, porozrzucanych.
***
A zeby nie konczyc smetnie: wczoraj, razem z akurat “przyjechanymi” Szanghajczykami, tj. znajomymi studiujacymi w Sz., wybralismy sie do dzielnicy Fuzimiao. To taki turystyczny deptak miasta, sklepy, neony, dużo “pozawijanych dachow”, tj. architektury tradycyjnej, a takze swiatynia konfucjanska. Powloczylismy sie i bylo milo, a ja z Piotrkiem dodatkowo zrobilismy kariere podwawelskiego smoka, a moze syrenki warszawskiej, kto jak woli, to znaczy – z dzika ekstaza radosci obfotografowowala sie z nami wycieczka gluchoniemej mlodziezy chinskiej – fotka z laowaiami to naprawde nie byle co! ;)
7 pazdziernika
Jako ze to swieta, czas wolny, wybralem sie w niedziele w nieco dalsza okolice. Zatrzymalem sie w Szanghaju u znajomych, a stamtad zrobilismy sobie dwa wypady, jeden do Zhouzhuang, drugi do Suzhou. Krotko, bo takie – a kompletne – informacje mozna znalezc w kazdym przewodniku: Zhouzhuang to miasteczko na wodzie, nazywa sie je (oczywiscie) “chinska Wenecja”, z obowiazkowymi przejazdzkami lodzia, gdzie za dodatkowa oplata pan/pani-wioslarz w tradycyjnym stroju zaspiewa teskny rybacki kawalek…. zreszta bardzo ladny. Wybaczcie ton, ale tak mnie jakos nastraja komercha. Stragany, kramiki, tradycja na wyprzedazy. Mnostwo, MNOSTWO, turystow. Miasteczko zostalo niedawno wciagniete na Liste Swiatowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, stad chyba taki ruch. Z moich wlasnych obserwacji: spod makijazu przeznaczonego dla oka turystow ciagle jeszcze przebija ruina i bieda. Jakby na nedzarza z ropiejacymi ranami na nogach i brudnymi kudlami na glowie narzucic elegancki plaszcz. Ale to juz niedlugo: miasteczko musi faktycznie sporo pieniedzy zarabiac na turystyce (nigdzie, nawet w Chinach, nie widzialem większego zageszczenia ludzi) i to sie na pewno przelozy na jego codziennosc. Na razie, obok starego centrum, zaczeto budowac… nowe zabytki ;)
Suzhou – miasto ogrodow, od dawna slynne na caly swiat, rowniez na liscie UNESCO. W Chinach istnieje od wiekow cala sztuka ogrodowa, z bardzo wyraznie okreslonymi regulami, a ogrody z Suzhou to jeden z waznych jej stylow. Bylismy niestety tylko w jednym z tamtejszych ogrodow (czas!) – w Ogrodzie Mistrza Sieci. Nie musze mowic, ze piekny. Ale nawiedzany glownie przez… bialych turystow. Chinscy turysci najwyrazniej (o dziwo!) preferuja kicz: przez przypadek trafilismy tez bowiem do innego niby-ogrodu, z plastikowymi zurawiami rozkladajacymi skrzydla na trawniku i brzydkim placem zabaw, obok paru elementow tradycyjnego ogrodu (kamienie, woda, rosliny) i buddyjskiej swiatynki; to wlasnie w tym ogrodzie odpoczywalo duzo Chinczykow…
***
A jutro – witaj szkolo! W sobote i niedziele odpracowujemy dwa dni Pierwszopazdziernikowego Swieta…. ;(
19 pazdziernika 2004
tak sobie tu patrze, przez oczywiscie gruba szybe, na chinczykow i wydaje mi sie, ze moze oni wiedza, jak zyc? w sumie jest to banalne, ale moze gdy wykonywane w pelni, przestaje takie byc? bo chodzi generalnie o jakas taka postawe korzystania, chloniecia, brania ze swiata [ale przy mocnym kregoslupie moralnym, albo silnej wladzy ;) nie przybiera to monstrualnych form...]. my – zachodniacy – szukamy, a oni jakby nie wiedzieli, ze trzeba czegos szukac: spiewaja bez obciachu, graja w te karty na ulicach, cwicza na boiskach albo nawet na chodniku, zakladaja rodziny, bawia sie z dziecmi, smieca gdzie popadnie, bo po co sobie utrudniac zycie, i tak przychodzi sprzatacz i sprzata… wpychaja sie bez kolejki, ale i bez agresji, bez chytrosci, jakos tak bezosobowo… ale i latwo znalezc czyjes zainteresowanie, gdy tego chcesz… no nie wiem, ide tu w jakis prosty hedonizm, ale..
21 pazdziernika 2004
o jejku, sasiedni komp nie chcial pani-klientce zastartowac, wiec zawolala pana z obslugi, pan wlasnie przyszedl, kopnal 2 razy mozgownice, po diagnozie na oko, i poszedl. strasznie teraz czuc tu jego skarpetki… i chyba rozumiem dlaczego komp poslusznie “zapalil” na takie dictum…
mój koreański tongwu, czyli wspolspacz, gotowal dzis po raz pierwszy tutaj. Przytargal siatke zywych krewet, ale takich wielkich! widzialem je zywe, a potem juz w garze z pianka, ale na moment zegnania sie przez nie z zyciem nie zdazylem. takie nogi czarne sterczace z gara… on je gotowal na rowni z marchewka, a dla mnie przezycie. wczesniej jednakowe niezrozumienie dla mych emocjonalnych wstrzasow okazal moj indonezyjski kolega, tez zreszta niechcacy przy okazji krewetek… dobra, koncze te bzdury
wczoraj weszlismy z Lalim po raz pierwszy na tematy religijne, on robil studia islamskie (to ten kolega z Indonezji). tlumaczylem mu doktryne trojcy sw i ze matka boska to nie bogini…
w niedziele poszedlem do buddyjskiej swiatyni, gdzie sie zreszta placi za wstep jak do muzeum, ale kult jest jak najbardziej zywy i mieszkaja tam mniszki. w ktoryms momencie przylaczylem sie do grupy ludzi (swieckich i mniszek), choc z boku, mantrujacych w jednym z budynkow swiatyni, potem razem z nimi poszedlem przed inny budynek, gdzie bylo palenie kadzidelek i bardzo dlugie mantrowanie mniszek… i bylem bardzo oczywiscie rozochocony i szczesliwy, a gdy sie to skonczylo, jedna z kobiet mnie milo zaczepila, po czym jeszcze zmusila swego – jak sie okazalo – syna do tlumaczenia… no i co sie okazalo? Ze wtarabanilem sie w czyjes rodzinne “wypominki”, tj. za zmarlych dziadkow tego chlopaka – tlumacza… ;) dobrze, ze sie jednak nieco hamowalem w tej swojej obserwacji uczestniczacej i nie polecialem ofiarowywac kadzidelka…
a poza tym nudy na pudy, to znaczy nauka non stop, krzaczki to mi juz na glowie rosna zamiast wlosow
wczoraj zadzwonil jakis polak, adam, ze jest w nankinie (a polakow tu na palcach jednej reki policzysz) i ze chce ze mna pic. a potem jego znajomy, jakis tomek, ze tez koniecznie chce sie spotkac i pic. oczywiscie nie wykazalem entuzjazmu patriotycznego. bez sensu, nie znam tych ludzi, zeby lacznikiem miedzy zupelnie obcymi byla narodowosc… znaczy, to – to mi sie wydaje tylko ciekawe, jako zjawisko, bo sam tez podobnych uczuc doswiadczalem, ale nie podoba mi sie jeden z naszych narodowych sportow, picie, wiec…
30 pazdziernika
wczoraj wybralem sie na potrojne urodziny (Wloszki, Szwedki i Kolumbijczyka) do sasiedniego akademika, wielkie szalenstwo na korytarzu, tort z piwem na podlodze w pysznej (na pewno ;) mieszance, he he, dymu mnostwo oczywiscie, tlenu w ogole, tlumy szaleja…, Anja wciska mi w lape urodzinowe piwo i nagle… kogo moje uczy widza zdumione??? ano, Krysie, o ktorej moze pisalem?, a ktorej sie na pewno nie spodziewalem w tym towarzystwie. Krysia jest z poznanskiej sinologii (chyba 4 rok), wiec chinski zna 100 razy lepiej niz my – uczestnikami imprezy byli w wiekszosci rozni poczatkujacy… Kryska ma swoje towarzystwo, ale okazalo sie, ze jednak zbiezne ;) bardzo sie ucieszylismy, przegadalismy reszte imprezy, nareszcie PO POLSKU ;) …wiec nie myslcie, ze w ogole taki niepatriotyczny jestem (to a propos tych panow, ktorzy zreszta pozniej tez mnie … odwiedzili, we trzech, po paru dniach od tych telefonow, jednako podpici i jednako picia niesyci… wiec ich wyprosilem. A co do tych wczorajszych pogawedek z Krysia, to smieszne rzeczy tu, “na obczyznie”, zauwazam – jezykowe. tj. dziwne “code switching”, he he. znienacka zaczynam np. mowic po angielsku do Kryski, nie zdajac sobie z tego sprawy, dopiero po chwili – przebudzenie; albo po jakiejs (krotkiej!) rozmowie po polsku wracam do anglojezycznego towarzystwa i bez obciachu wale do wszystkich jakas mowke w języku Trzech Wieszczow… i zdumiewa mnie ich “what’s wrong with you??” choc tak w ogole to staram sie trzymac z dala od grona anglofilow, wole ludzi poslugujacych sie sinoangielskim ;) , sam tez najczesciej takiej mieszanki uzywam ;) … w celach edukacyjnych oczywiscie
2 listopada 2004
dziś będzie o ZARCIU
dosc dlugo uwielbialem tutejszy makaron z wolowina (tzw. la mian czyli makaron na ostro), ale mi przeszlo. ostatnio raczej nie ma dnia bez ryzu jako podstawy obiadu…
ale zaczne moze te opisy od sniadania. upodobalem sobie ostatnio baozi, to takie bulki, roznej wielkosci moga byc – jak u nas np. kajzerki, albo te wielkie francuskie dmuchane, itp. ale to tylko wielkosci sa podobne. baozi sie nie piecze, tylko gotuje na parze (w takich +/-wiklinowych talerzach, umieszczonych nad garnkiem z gotujaca sie woda). a szczegolna atrakcja baozi sa dla mnie ich nadzienia, bo to sa bulki nadziewane. jadlem na razie cztery rodzaje: z przyprawionym (wczesniej ugotowanym) ryzem – takie sobie; ze slodkawa pasta z czerwonej fasoli – troche podobna w smaku do czekolady, ale tylko troche ;) – smaczne; z nadzieniem a la nasz kwasny bigos – niezle; z miesem i sosem WEWNATRZ bulki – pycha. cena smieszna: 0,5 yuana za bulke, czyli ok. 0,25 zl, polskie “puste” tyle samo kosztuja!
no i sa jeszcze baozi miesne przysmazane, z posypka z sezamu i szczypiorku – te czasem jadam na obiadek, maja duzo pysznego sosiku we srodku i kuchciki zawsze z luboscia przygladaja sie bialym ludziom (niewiedzacym o sosie wewnatrz) usilujacym jesc – paleczkami – te baozi… ponoc zwykle przy pierwszym razie wychodzi z tego fontanna sosu w nos ;) … te “sniadaniowe” baozi je sie z reki, jak nasze kanapki, a te obiadowe z talerza, paleczkami.
(na marginesie: ani razu nie widzialem tu widelca. paleczki sa narzedziem podstawowym obok lyzki, ale nie takiej jak nasze, tylko porcelanowej (no czy z czegos takiego jak sie robi talerze) i o troche innym ksztalcie, umozliwiajacym “postawienie” w poziomie lyzki wraz z zawartoscia ;)
obiady ostatnio jadam najczesciej w stolowce, bo mi sie nie chce wychodzic ;) zreszta niewiele tez mam czasu. czasem jednak wychodze. jest tu taka jakas kulinarna zasada, ze jedzacy sam sobie “komponuje” posilek. tj. nie ma raczej “klasycznych zestawow” jak u nas schabowy z ziemniakami i surowka itp. w knajpach ryz – jako dodatek do “dan glownych” – jest ponoc czesto za darmo. (ale nie probowalem zamowic samego ryzu ;)
jesli jesz z kims, w dwie lub wiecej osob, zamawiacie po jednej sztuce z danego rodzaju, np. jeden raz toufu, jeden raz wieprzowina z orzeszkami, itd. , kazdy z was ma swoja miseczke z ryzem, a te wieprzowine czy toufu jecie ze wspolnych talerzy. (troche jak u nas sniadania: talerzyk z serem, talerzyk z wedlina, talerzyk z pomidorami itp, a kazdy sobie bierze na swoj talerzyk, co chce i komponuje kanapke.) no i jest pono taka zasada, ze zamawia sie tyle dan, ilu jest jedzacych plus jedno. dzieki temu obiady sa bardzo urozmaicone, nie trzeba wybierac “osiolkowi w zloby dano”, bo mozna skosztowac i owsa, i siana ;)
w ogole, to w nieco wiekszych knajpkach sa tu zwykle okragle stoly na parenascie osob, z rowniez okraglymi obracanymi blatami-nadstawkami na srodku. dania ustawia sie na takim blacie i kazdy moze sobie nim zakrecic, zeby sobie wziac troche tego, na co tam akurat w danym momencie ma ochote.
teraz dania. oj! strasznie duzo roznych. lubie np. panierowane, lekko podsmazane, na chyba glebokim oleju, kawalki kurczaka w slodkawym sosie pomidorowym. lubie wieprzowine z orzeszkami, tez w sosie, ale raczej pikantnym. Lubie cos podobnego do lebiody.. ;) fajnie soczystego. krewetki po syczuansku tez mi smakuja, choc.. moze bez przesady z zachwytami.
(ale i tak nie ma porownania z krewetkami po malajsku ;) … kiedys wczesniej kolega-Indonezyjczyk przyrzadzil to, co lubi jadac u siebie, a mianowicie ziemniaki, pomidory i krewetki – ugotowane razem, tworzace cos niby gulasz, podawane do ryzu. to byl moj pierwszy – niezbyt fortunny – kontakt z krewetkami. mialy te swoje czarne – pelne wyrzutu – oczki oraz – drapiace w gardle – nogi. po ktorejs z przykroscia tak zjedzonej, odwazylem sie pozbawiac je nog przed wlozeniem ich do buzi, na co w wyrzutem popatrzyl z kolei Lali (ten kolega) i powiedzial: “tak, tak, w porzadku, nie ma sprawy… ale u nas jada sie z nogami”. te syczuanskie krewetki na szczescie nog nie mialy). a w ogole to sa tu tanie nawet w porownaniu z sasiednia Korea Pld. – najtansze kosztuja ok. 20 yuanow za kilogram (10 zl), a w Korei ponoc rownowartosc ok. 400!)
lubie tez – stolowkowy – niby makaron z wodorostow, rozne kielki, rozne gulasze miesne.. za to dosc zdecydowanie nie lubie slawetnego toufu. ponoc są rozne metody jego przyrzadzania, ja mialem do czynienia z chyba 3 roznymi typami: od koszmarnie cuchnacego, po takie w sumie bezsmakowe i bezzapachowe, ale mieciutkie.
co do kolacji, to moim ulubionym daniem sa nadal shuijiao, czyli nadziewane jakimis roslinkami pierozki, ktore maczam w mieszance sosu sojowego i sosu z chili.
(dygresja: w kazdej knajpce polskiej na stoliku stoi sol i pieprz, a czasem ocet lub magi; tutaj – sos sojowy i… wykalaczki, a a czasem sos z chili lub jakis inny; soli ani pieprzu nie widzialem)
4 listopada 2004
przedwczoraj kupilem mrozone pierozki shuijiao, mialem zamiar zaprosic Laliego na kolacyjke, ale tak sie jakos nie moge przymierzyc do ugotowania ich… ;) sasiadki sie zgodzily potrzymac je w swojej lodowce “do wieczora”, a tu juz niejeden wieczor minal… unikam wiec sasiadek, jak moge.. ;) a pierozki ugotuje pewnie dopiero, jak sasiadki mnie dopadna i wtrynia z powrotem te cholerne mrozonki! ;) ))
a dzis jakas panna nawracala mnie na.. chrzescijanstwo (tego bym sie tu nie spodziewal!), bylem przeszczesliwy, bo rozmawialismy w calosci po chinsku i calkiem niezle nam to szlo! nawracac sie oczywiscie nie mam zamiaru, potraktowalem to jako okazje do pocwiczenia jezyka. niestety nie mam tak dobrze jak np. Sasza ;) , ktora mieszka wsrod “zywiolu polskiego” i moze cwiczyc kiedy chce ;) . ja po chinsku najwiecej rozmawiam z… Koreanczykami z klasy ;) po prostu brak naturalnych okazji do rozmowy z autochtonami!!! przelamuje się wewnetrznie, by kiedys zaczac zaczepiac Chinczykow w parku itp…. no bo w sklepie czy na taiji za duzo sie nie nagadasz… ;(
11 listopada
mam egzaminy, jutro ostatni i najwiekszy, a leb mnie dzis tak boli, ze sie raczej nie poucze, juz przespalem po dzisiejszym egzaminie pol dnia, i nie wiem, co dalej, czy nie buchne sie zaraz z powrotem w poduche… Pogoda jest dzis straszna: niskie cisnienie, i klasycznie nankinski, upierdliwy deszcz, zero slonca, zero nieba. Juz zdazylem zapomniec, ze moze tu byc taka pogoda, byla we wrzesniu, potem wrocilo slonce… Ponoc to tutaj norma, tak twierdzi Ali, sudanski doktorant matematyki, ktory spedza tu drugi juz rok…
14.11.04 swieto konca Ramadanu
Spiesze doniesc o swej dzisiejszej wizycie w meczecie. Jako ze post się zakonczyl, dzis byly obchody swieta Id al-Fitr. Uczepilem sie wspomnianego kiedys wczesniej kolegi (Lalego) i dzieki temu czulem sie jakos pewniej.. Tlumy dzikie, tj. tlok straszny, niektorzy z trudem znalezli – pod golym niebem z siapawica – wolny kawalek gabki do przysiadniecia. Pi razy oko mysle, ze z poltorej-dwa tysiace ludzi spokojnie moglo byc. Sporo roznych osob po twarzach i czapeczkach sadzac z Azji Srodkowej, duzo skosnych (myslalem wpierw, ze to Hui (czyt. “huej”), ale potem rozmawialem z jednym z nich i zalil sie, ze owszem, kiedys w historii wlasnie ta narodowosc byla muzulmanska, ale teraz dużo poodchodzilo od Boga itd., w sumie wyszlo na to, ze jakas czesc tych skosnookich to Han, czyli “prawdziwi” Chinczycy (co mnie zdumialo), troche z Bliskiego Wschodu, kilku Murzynow.
Ciekawostka tutejsza: na jednym z dziedzinczykow ustawiona waza na trociczki; przed wszystkim imam z piecioma osobami rozpalil ogien, od ktorego ludzie zapalali te trociczki i wstawiali do tej wazy, zupelnie jak w swiatyni buddyjskiej. Ponoc obycczaj ten nazywa sie “dupa” (nie, nie uparlem sie dzis na brzydkie slowa ;) . Potem kilka kobiet roznosilo te kadzidelka, tez dostalem.
Zaczelo sie od przemowien kilkorga oficjeli z rady miejskiej, no bo przeciez ten kraj jest przyjaznie nastawiony do religii. Potem bylo dluuuugie kazanie po chinsku, ktore w skrocie przetlumaczyl nam ten nowy znajomy, którego pytalem o Hui: “wielu z niech (wiernych) to prosci ludzie, ktorzy wiedza tyle, ze sa muzulmanami, wiec imam tlumaczyl, jakie jest znaczenie postu i tego swieta”. Potem raz-dwa-trzy modlitwa (trwalo to doslownie chwile) i jeszcze dość krotkie kazanio-modlitwa, po chinsku, ale ze wstawkami arabskimi (ponoc jest u wszystkich muzulmanow, w przeciwienstwie do tego kazania z poczatku, które jest lokalnym obyczajem).
A potem sie zaczelo!!! T.zn. niby sie skonczylo. Wszyscy hurmem rzucili się do poleczek z butami, ale tak blyskawicznie, ze “nasz katolicki” pospiech przy wychodzeniu po mszy z kosciola to naprawde slamazarne czlapanie… Wieksza czesc ludzi sobie poszla, czesc zostala i zaczela “prace w podgrupach”, tj. pogawedki. My tez. Gdybym byl sam, to bym pewnie obejrzal sobie budynki, muzeum itd. i poszedl smutno do domu, a ze bylem z kolega-muzulmaninem, skorzystalem niezmiernie. Zaczepial, kogo sie dalo (on tak zawsze), fotografowalem go z imamem i innymi osobami itp. Dzieki niemu tez mialem moznosc popytac tego goscia o Hui, tlumaczyl nam tez na ang. pare informacji z mini-muzeum .. Niestety nieodmiennie zaczepiane osoby, po milych przywitaniach i dwoch zapytaniach: skad jestem i czy jestem muzulmaninem, nieco tracily na serdecznosci… Ale tylko nieco.
A potem poszlismy na sniadanio-obiad do Ujgurow ;) … gulasz z kurczaka z ziemniakami plus oczywiscie… ryz ; !
A tu pare uzupelniajacych informacji z internetu:
Muzułmanie wierzą, że jedna z ostatnich nocy ramadanu to właśnie moment, kiedy Bóg zesłał na ziemię pierwszą surę Koranu. Podczas tej tzw. Nocy Przeznaczenia muzułmanie nie śpią, tylko modlą się i recytują wersety swojej świętej księgi.
W czasie ramadanu przez cały dzień muzułmanie mają obowiązek powstrzymywania się od jedzenia, picia, palenia tytoniu i stosunków seksualnych. Dopiero po zachodzie słońca, po wezwaniu z minaretów do modlitwy wieczornej, na ucztach starają się nadrobić całodniowy post, który nie dotyczy tylko małych dzieci, chorych i podróżnych.
Trzydniowe święto Id al-Fitr kończy święty miesiąc postu muzułmańskiego ramadan. Jest dniem kierowania dziękczynnych modłów do Boga za to, że pozwolił muzułmanom przezwyciężyć trudy związane z miesięcznym postem. Id al-Fitr to czas spotkań rodzinnych i obdarowywania się prezentami.
20 listopada 2004
postanowilem zostac neokonfucjanisto-maoista, hehe, a to dlatego, ze:
1. jakis neokonf. (nie pamietam nazwiska) stwierdzil: “nie mozna przestawac szukac tego, co najwazniejsze, az sie tego nie znajdzie”,
2. Mao natomiast powiedzial: “w kazdej sytuacji jest jedna glowna sprzecznosc (tj. problem), inne sa poboczne, trzeba odnalezc te glowna i ja rozwiazac, wtedy te poboczne tez sie rozwiaza”, a takze: “teorie trzeba sprawdzac w praktyce, potem znow wracac do teorii, przeformulowywac ja zgodnie z praktyka, i znow sprawdzac w praktyce, tak bez konca (ale dzieje sie to na coraz to wyzszych poziomach)”.
z nowinek i bzdurek: bylem dzis na studenckim, chinskim karaoke, wtrynilem sie na impre ludzi z roku mojej korepetytorki ;) Po tym, jak spotykalem sie tu czasem z zapytaniami w stylu “w Polsce mowi sie po angielsku, tak?”, zaskoczyla mnie dzis tam jedna panna, bo nie dosc, ze zaczela mi opowiadac “Pianistę” Polanskiego, to jeszcze twierdzila, ze lubi Szopena i co najdziwniejsze absolutnie poprawnie wymawiala jego nazwisko!!! ;)
30 listopada 2004
Ostatnio pojawil sie w moim zyciu nowy istotny znajomy, Czech zreszta. Jednak to chyba wspolnota kulturowa jakas… co wiaze ludzi, sam nie wiem.
Bo tez tak patrze jak sie tu kregi znajomych tworza, generalnie bardzo schematycznie: wg jezyka (ew. religii). Prawie wszyscy obcokrajowcy studiujacy tutaj znaja w jakims tam stopniu ang., ale… no wlasnie: ci co znaja go perfect, bo sa np. nativami, trzymaja sie razem, z kolei francuskojezyczni “z natury” – razem, Koreańczycy-razem, arabskojęzyczni-razem itd. Ja chyba tez dlatego sie z Kamilem spiknalem, ze – nie, nawet nie jezyk, bo gadamy generalnie w uproszczonej angielszczyznie ;) – podobna postawa wobec zycia i wiedzy… chyba to ta srodkowoeuropejskosc.. Roznimy sie od jakichs Kanadyjczykow czy np. zachodnich Niemcow. Choc momentami poglady Kamila doprowadzaja mnie do szalu, no – jak kiedys Justyna u szczytu antyklerykalizmu! ;)
ostatnio myslenie mi się wylaczylo – poza krotkimi godzinami ;) dysput z Kamilem oczywiscie – bo nie mam czasu, tyle znakow do wdziobania, a co najgorsze – czego sie naucze, to bardzo szybko zapominam i apiac musze wkuwac, a tu juz sterty nowych slowek i tak dookola Wojtek. Ciagle mam wrazenie, ze nie nauczylem sie niczego, ze mi to gdzies umyka, ale wiem, ze nie…, ze gdzies tam pod czaszka to jednak zostaje i kiedys moze wyda plon (czy obfity, to juz kwestia sporna ;)
10 grudnia
Poznalem pewnego goscia, nazywa sie Wang Yan, nazwisko oznacza “krola”, imię – nie wiem, bo tego znaku nie ma w moim malym slowniku, ale sklada sie z trzech szlachetnie rozmieszczonych znakow “ogien”. Piekne. Dzis z kolei bylem na koncercie, grala m.in. niejaka Ma Lin. Ale nie takie to zwykle “lin”! To “lin” skladajace sie ze znaku “krol” oraz dwuznaku “las”, a oznacza… “szczegolnie piekny nefryt”. Takie imie rodzice wybrali! Tak sie dzis zastanawialem nad procesem nadawania imion, ten tutejszy bardzo mi sie podoba…
Zmiana tematu. Ktoregos razu powiedzialem do Song Ping (mojej korepetytorki), ze “moja babcia zmarla”. Dziolcha zrobila wielkie oczy i.. z wyrzutem powiedziala: “nie mozna tak mowic! to twoja babcia!” Na co z kolei ja zrobilem wielkie oczy… No i co sie okazalo? Ze chodzi o slownictwo: “umarla” nie wyraza naleznego szacunku. Odpowiednie zwroty to “nie ma jej tu”, albo “odeszla ze swiata”. Zszokowalo mnie to, ze w tak pono odartym z wlasnej kultury kraju, ta kultura jednak zyje i to chyba calkiem mocno.
20 stycznia, ferie zimowe, prowincja Yunnan
Na razie spedzam mile czas w Kunmingu, wczoraj bylem w podmiejskim skansenie mniejszosci narodowych Yunnanu (w tym ci od matriarchatu – Mosuo), zapowiadalo sie ciekawie, ale okazalo sie ze wielka kupa.. znaczy sie jarmark i wyludzanie kasy i tyle, zaden normalny polski skansen..
Za to jutro – mam nadzieje – jak dobrze pojdzie, bede chlal na chinskim weselu, he he, bo wujek znajomego znajomego znajomego ;) sie zeni i dostalem zaproszenie…
A poki co zlapalem grypke, ale beztemperaturowa, wczoraj bylem w chinskiej przychodni (ale medycyny zachodniej, nie chinskiej) i dostalem tabletki, spozywam wiec radosnie. A co do chiskiej medycyny, to jest ona tu jak najbardziej na rowni z zachodnia, albo i wyzej ceniona…
29 stycznia
Dzis wybywamy do Lijiangu, nie wiem, kiedy bede na necie, wiec tymczasem do uslyszenia! ;)
3 lutego
jestem teraz w zhongdian vel shangrila (ta druga nazwa obowiazuje od moze roku-dwoch bo wladze uznaly, ze tu wlasnie znajdowla sie legendarna shangrila srututututu czyli inwestuja w przemysl turystyczny, ale jak na razie jest SPOKO. pisalem moze ze cala ta nasza wycieczka cepelia cuchnie, naprawde mialem dosc (znajomi, z którymi podróżuję nie, wiec rozwazalem rozstanie). ale tu i w miejscu gdzie bylismy wczesniej – baishuitai – jest JESZCZE NORMALNIE, tzn tylko zaczatki turystyki, tego calego koszmarnego przemyslu. baishuitai to swiete msce Naxi, takie wapienne zrodla. a tu z kolei wiekszosc mieszkancow to tybetanczycy. jest stary klasztor z 500 lamami (nie zwierzyna ;) .
zywo uczestnicze w zyciu religijnym , jakim sie tylko da, oczywiscie, ;) , totez moi czescy towarzysze podrozy troche byli zdumieni, ale chyba juz przywykli i nawet dzis palili razem ze mną w tym klasztorze kadzidelka przed budda. ale wczoraj na modlitwe z szamanem Naxi nie dali sie namowic, zreszta nikt ich nie namawial.. ;)
wycieczkowatosc wycieczkowatoscia, ale generalnie CZUJE ZE ZYJE, ze tyle jeszcze przede mna do poznania i przezycia. kazdemu zycze – niezaleznie od zrodla – czegos takiego. kazdy pewnie ma swoje zrodlo, no i warto do niego isc
11 lutego 2005
Bylem dzis w takiej wioseczce kolo Lijiangu, przetrwalo tam troche buddyjskich freskow, ale np. boddhisatwowie maja powydlubywane oczki – dzielo czerwonogwardzistow z czasow Rewolucji Kulturalnej. Jeden z tych freskow przezyl, poniewaz ktos zawiesil na nim portret Mao i szacunek powstrzymal czerwonych chlopakow...
Zobacz moje fotografie z Yunnanu
-
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za przeczytanie tego posta i chętnie przeczytam Twój komentarz!