Parę dni temu Aga – moja serdeczna przyjaciółka – przysłała mi plik z mejlami, które pisałem z Nankinu (dziękuję!). Wkleję je tutaj po dokonaniu (niezbędnej) autokorekty.
Jestem już trochę zmęczony chińskim jedzeniem. Lubię je, ale co za dużo… Czasem człowiek tęskni za tym, co swojskie. Lub przynajmniej za tym, co nieco mniej nieswojskie. Zafundowałem więc dziś sobie na kolację „chleb” – właściwie placek czy może podpłomyk – który w odróżnieniu od większej części chińskiego pieczywa jest niesłodki, a wręcz słonawy (sól… pycha!). Do tego jagnięcinę z grilla (nie żebym w Polsce często jadał jagnięcinę…, ale w każdym razie nie są to ani mikre skraweczki mięsa w sosie i warzywach z mnóstwem ryżu, ani zupa z miażdżonymi kośćmi) i – również z grilla – warzywka. Może nie wygląda to na typowo polską kolację, ale jednak jadłem z wrażeniem miłej niechińskości… Odmiana bywa dobra.
Moje zastępstwo w przedszkolu się przedłuża: Giovanna postanowiła zostać jeszcze w Peru, więc będę za nią pracować cały kolejny tydzień. Tracy (angielskie imię, użyteczne w kontaktach z obcokrajowcami, ale to Chinka) – nasza bezpośrednia przełożona – prosiła mnie wcześniej o przepracowanie trzech dni. Kiedy napisałem jej dziś, które dni tygodnia chciałbym wziąć, oburzyła się trochę histerycznie: bardzo cię proszę, pracuj przez cały tydzień, inaczej będziemy w wielkim kłopocie; poza tym obiecałeś! Zdziwiłem się nieco, bo obiecałem trzy dni, a nie pięć, ale że potrzebuję pieniędzy, chętnie się zgodziłem (wytykając jednak owe zapowiedziane trzy dni).
Natomiast wczoraj byłem u Szychy. Znajoma Brytyjka, Anna, z którą w zeszłym semestrze studiowałem (acz nie w tej samej grupie) i która wcześniej dorabiała udzielając korepetycji z angielskiego, znalazła niedawno (a szukała od lipca!) pracę w zawodzie – jest architektem. Kończy więc z nauczaniem. Przekazała mi dwa swoje „kontakty”. Jednym z nich jest Lisa (Chinka, również były prywatny nauczyciel, tyle że nie tylko angielskiego dla Chińczyków, ale i chińskiego dla obcokrajowców; kwestia imienia analogicznie jak w przypadku Tracy), która zna ludzi poszukujących korepetytorów. Szycha to jeden z tych ludzi. Umówiłem się z Lisą w MacDonaldsie. Po „rozmowie kwalifikacyjnej” Lisa zadzwoniła do Szychy (a właściwie do sekretarki), po czym wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy do jego firmy.
Na miejscu okazało się, że Szycha nic nie wie o naszym przybyciu, ponieważ sekretarka nie miała jak mu o tym powiedzieć – odbywał ważną rozmowę w swoim gabinecie. Zasiedliśmy za mahoniowym (jak sądzę) stołem na mahoniowych (jak sądzę) krzesłach w nieco obskurnym pokoju, a urocza sekretarka zaczęła przygotowywać dla nas herbatę. Nie po raz pierwszy uczestniczyłem w takim parzeniu i piciu herbaty. W końcu nie od dziś jestem w prowincji Fujian. Zwyczaj jest typowo południowy. Na północy Chin ludzie piją herbatę z takich samych (rozmiarowo) kubków jak nasze; różnica jest taka, że chińskie kubki mają przykrywki, co jest bardzo sensowne, jeśli nie gustuje się w zimnym czaju. Na południu, a przynajmniej w Fujian, herbatę pije się z malutkich czarek, parzy na bieżąco, zalewając liście na sitku spoczywającym na czajniczku, następnie przelewając napar do większej czarki, a stamtąd – do czarek poszczególnych osób. Przed parzeniem wszystkie utensylia płucze się w gorącej wodzie lub herbacie, trzymając je metalowymi szczypcami, a niepotrzebny płyn wylewa się na specjalną tackę z odpływem, na której zresztą odbywa się cały proces przygotowania napoju. Liście herbaty zalewa się kilkakrotnie, wcale nie z biedy, tylko dlatego, że najlepszy napar jest ponoć z trzeciego parzenia, a zupełnie dobre jeszcze z jakichś dwóch następnych.
Gawędziliśmy (z sekretarką, kierowcą oraz dziewczyną o nieznanej mi pozycji i roli) i popijaliśmy herbatę, dotykając stołu opuszkami dwóch palców – za każdym razem gdy sekretarka dolewała nam wywaru – w geście podziękowania. Taki sposób mówienia „dziękuję” jest również – o ile wiem – charakterystyczny dla południa Chin. A wywodzi się ponoć z dawnych czasów, kiedy to pewien cesarz – podróżując incognito – przeprowadzał inspekcję państwa. Jeździł ze służącym, aczkolwiek po ich strojach i zachowaniu nikt by się nie domyślił, że to władca i sługa. Któregoś razu, gdy byli w towarzystwie przypadkowo napotkanych osób, cesarz poczęstował wszystkich herbatą – także swego sługę, bo gdyby go pominął, wyglądałoby to podejrzanie. Sługa oniemiał i już chciał paść przed władcą na twarz, ale uświadomił sobie, że to by ich zdradziło. Aby jakoś dyskretnie podziękować cesarzowi za taki zaszczyt, dotknął stołu palcami… I tak narodził się zwyczaj.
W końcu Szycha zakończył ważną rozmowę i nas przyjął. Młody człowiek, pewnie przed trzydziestką, był uprzejmy, wydawał się delikatny i zwiewny… Rozmowa trwała wieki. Miałbym udzielać korepetycji z angielskiego jego pięcioletniej córce. A także zasugerować, jakie elementy wystroju jej pokoju należałoby zmienić – oczywiście pod kątem zwiększenia efektywności nauki. Umówiliśmy się na sobotę. Jeśli dziewczynka mnie polubi, zostaję; jeśli nie – to nie.
Wyszliśmy wraz z Szychą z jego gabinetu. Kierowca siedział na stole i grał w coś na swojej komórce. Szycha powiedział: odwieziesz państwa. Kierowca otworzył usta, by coś powiedzieć, ciągle jeszcze z rozanieloną miną. Szycha rzucił miękko: teraz. Wyraz twarzy kierowcy zmienił się w ciągu sekundy – jego oczy PODKULIŁY OGON, widziałem to wyraźnie! Posłusznie ruszył do drzwi… Od tej pory już nie sądzę, że Szycha jest delikatny i zwiewny. Jaki jest naprawdę, zobaczymy. O ile jego córka nie znielubi mnie od pierwszego wejrzenia…
Nie mogę rozgryźć Lisy. Najpierw sądziłem, że zgarnie od Szychy swoją działkę za narajenie mu korepetytora. Teraz jednak nie wiem. Szycha wzruszył się przebytą niedawno przez Lisę chorobą i dziękował jej, że mimo to poświęca czas jego sprawom („ale naprawdę, powinnaś odpoczywać!”). Lisa ewidentnie nie jest jego przyjaciółką, nie są na równej stopie, ona jest niżej. Nie jest też jego pracownicą. Na relację czysto „biznesową”, tj. opartą wyłącznie na finansach też to nie wygląda. Zresztą Chiny nie znają raczej takich relacji. Biznes to wzajemne stosunki, czy – jak by to ująć... – znajomości. I to jest mój bieżący trop myślenia. Lisa pielęgnuje swoje guanxi (czyt. głansi) – znajomość z wysoko postawionym. Relacja wzajemnych przysług. Taką mam intuicję.
Zarejestrowałem się wreszcie na uczelni. Do końca tego tygodnia trwają egzaminy śródsemestralne, więc i tak praktycznie nie ma zajęć (tj. są, ale powtórkowe z materiału, którego nie przerabiałem). Zaczynam teoretycznie od poniedziałku. Praktycznie... oj, ciężko to będzie powpychać między przedszkola… Z jednej strony jestem tu po to, żeby studiować, z drugiej – jeśli nie nastukam kasy, nie będę miał na czesne za kolejny semestr.
-
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za przeczytanie tego posta i chętnie przeczytam Twój komentarz!