10/03/2010
Zapowiadałem, że napiszę o dobrych stronach Chin – a konkretnie chińskiego ruchu drogowego – ale, jak widać, “zapowiedzi” nie są moją mocną stroną Tymczasem wydarzyło się coś, czego bynajmniej nie da się zaklasyfikować jako dobrego i różowiutkiego.
Położyłem się spać. Przydrzemywałem już, kiedy usłyszałem “STÓJ! STÓJ!” i jakiś łomot. Jako że owo “stój” było po polsku, przez mój mózg przegalopowała myśl, że najwyraźniej mi się coś śni, no bo gdzieżby polskie “stój” w środku nocy w Zengcuoan? I spokojnie odpłynąłem na głębsze głębie snu.
Nie na długo jednak. Tym razem bowiem ewidentnie chiński ryk “XIA!!!!!! XIA LAI!!!!!!!” (na dół, złaź na dół!!!!!) wywiódł mnie gwałtownie z krainy Morfeusza.
Wystawiłem uszy. Kilka osób – rozpoznałem głosy moich fangdongów i jakieś jeszcze – miotało się po podwórku naszego domu, mówiąc głównie w minnanhua (którego nie rozumiem). Acha, to znaczy, że tamto “stój” niekoniecznie było wytworem mego snu, mogło być czymś, co rzeczywicie zostało wypowiedziane, a co mój mózg zniekształcił na polską modłę, zdarza się.
W każdym razie – jest akcja. Wdziałem buty i wyskoczyłem na podwórko.
Faktycznie, byli tam prawie wszyscy – mąż, żona i syn fangdongowie, a także trzech sąsiadów – chłopaków, którzy – tak jak ja – wynajmują u nich pokoje. “Złodziej?” – pytam. “Zlodziej!” – potwierdzają. Ktoś wciska mi w rękę mopa – ale nie takiego leciuchnego z plastikowym trzonkiem! Stylisko mopa to solidny kawał drewna, dostać takim po grzbiecie, to na pewno nic miłego. Rozglądam się – to już wszyscy jesteśmy uzbrojeni! Oprócz arsenału mopów, nasza armia używa również dwóch kuchennych tasaków i jednej grubej drewnianej pałki.
No dobra, to gonić złodzieja! Ale gdzie on jest? Nikogo nie widać, ale od czasu do czasu słychać, jakby ktoś chodził po dachu z blachy falistej. Musi być tam, na dachu domu, łobuz jeden! Krzyczymy więc jeszcze parę razy “xia lai!!!”, ale nikt nie złazi. Mówię: “a nie da się tam wejść i sprawdzić?”. Okazuje się, że na sam dach się nie da (no chyba, że się jest owym złodziejem), ale mąż i syn idą na najwyższe piętro domu i świecą po dachu latarką. Wracają z niczym. Może te dźwięki to wiatr, a może nie udało im się omieść światłem całej powierzchni.
Stoimy jeszcze paręnaście minut, licząc na zdachuzstąpienie i rozmawiając. Pani fangdong opowiada: “Właził tu po tej palmie koło pokoju syna i syn go wystraszył (to musiał być ten łomot, który słyszałem przez sen – zeskakujące/spadające na taras cielsko złodzieja). Jak wybiegliśmy, już go nie było. Pewnie wdrapał się na dach! Nigdy tu czegoś takiego nie było! Od kilkunastu lat żadnego złodzieja nie mieliśmy!”
Nasza brawurowa skcja zakończyła się niemal pełnym powodzeniem: 1. żaden członek oddziału nie doznał żadnego uszczerbku, 2. nic nie zostało skradzione. A że złodzieja nie ujęliśmy… no cóż, to chleb powszedni o niebo lepszych od nas stróżów prawa (zjadliwe ukłony w stronę polskiej policji, której akcję miałem kiedyś okazję obserwować na krakowskim Rynku i nie chce mi się o niej pisać, bo wyglądała jeszcze gorzej niż nasza – z tym, że oni byli zawodowcami na służbie, a nie grupką zaspanych cywilów w kalesonach i z mopami w ręku).
A propos, nikomu jakoś nie przyszło do głowy zadzwonić po policję – ciekawe dlaczego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za przeczytanie tego posta i chętnie przeczytam Twój komentarz!